Lublana jest mała, zielona, bardzo czysta i zadbana, urocza jednym słowem. Miło się spaceruje uliczkami
jest też akcent jakby z Woodstocku ;)
Pierwszy dzień, zaraz po przyjeździe, był najbardziej aktywny. Przeszliśmy całą starówkę, a na końcu wdrapaliśmy się na wzgórze zamkowe, skąd rozciągała się panorama Lublany.
Sam zamek, postawiony przez Fryderyka III Habsburga w XV wieku, wyglądał tak:
Zamek można zwiedzać, za darmo. Wprawdzie przy wejściu jest budka, w której siedzi pani i - jak głosi napis na szybie - sprzedaje bilety, ale nikt ich nie kupuje. Za zamkiem znajduje się park tudzież lasek, idealny do biegania czy spacerów z psami.
Po całym dniu chodzenia zamarzyło nam się zimne piwo. I teraz najlepsza ciekawostka - weszliśmy do sklepu o 21:15 i piwa nie mogliśmy kupić. Otóż w Słowenii po 21:00 alkoholu w sklepach i na stacjach benzynowych kupić nie można. Byliśmy bardzo rozczarowani. Cóż, może to dlatego Lublana ma tak niski wskaźnik przestępstw.
Kolejnego dnia od rana lało jak z cebra. Nie tak, żeby można było ubrać się, wziąć parasol i chodzić mimo wszystko - lało niesamowicie, nie było sensu wychodzić z łóżka. Musieliśmy jednak skoczyć po śniadanie, które przez wzgląd na tę smutną pogodą wyszło nam bardzo dekadenckie.
Po 13 postanowiliśmy ruszyć się z domu mimo wszystko - człapałam w klapkach w wielkich kałużach. Odwiedziliśmy muzeum sztuki nowoczesnej oraz Metalkovą - alternatywne centrum kultury, coś jak poznański Rozbrat.
Pod wieczór wreszcie przestało padać, więc udaliśmy się na spacer po parku Tivoli, który jest wielki, zielony, kwiecisty i bardzo popularny wśród mieszkańców Lublany. Znajduje się tam mały zameczek (z wystawą Davida Lyncha), staw, place zabaw...
Kolejnego dnia nie chcieliśmy ryzykować powtórki deszczowej pogody, więc udaliśmy się na wycieczkę za miasto, o czym w osobnym wpisie. Ostatni dzień jednak ponownie spędziliśmy w Lublanie. Była to niedziela, ale miasto tętniło życiem. Spotykaliśmy ekscentrycznych muzyków:
A potem obejrzeliśmy rzeczy wystawione na pchlim targu. W Słowenii płaci się w euro (tudzież oreo, bo tak te pieniądze nazywaliśmy, dla oswojenia), ceny dla nas były raczej z tych wysokich, więc staraliśmy się oszczędzać, nawet truskawek sobie nie kupiliśmy. Nie przeszkodziło nam to jednak w zakupieniu za 20 euro kultowego emaliowanego czajniczka z Jugosławii. W tle kawiarnia też w jugosłowiańskim stylu - Nostalgia Vintage Cafe.
albo udać się na romantyczną wędrówkę wśród wierzb, nad brzegiem Lublanicy. Polecamy wszystkim zakochanym i miłośnikom małych uroczych miasteczek. My będziemy miło wspominać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz