5/31/2018

portret: Alli - dziewczyna, która zna zapach tęczy ;)

Od dwóch dni mieszkam sama w wielkim domu. Mam dla siebie 2 łazienki, 3 pokoje, kuchnię, jadalnię i cały ogród. Moja współlokatorka, Alli, wyjechała. Odprowadziłam ją na dworzec, uroniłyśmy nawet kilka łez i wróciłam do mojego domu, całego dla mnie. Pusto tu bez niej i cały czas mam wrażenie, że niedługo przyjdzie, bo tylko gdzieś wyszła. Albo nie ma jej w mieście, bo jest na jakiejś wycieczce i za parę dni wróci. Ale tu już się nie zobaczymy. Trudno się odzwyczaić - mieszkałyśmy razem pełne 3 miesiące i nie tylko mieszkałyśmy, ale robiłyśmy wspólnie mnóstwo rzeczy, nie żyłyśmy obok siebie, ale w całkiem dobrej komitywie. Alli jest oczywiście zupełnie inna niż ja i nie mogę powiedzieć, że to moja bratnia dusza, ale polubiłam ją ogromnie i uważam, że jest świetną osobą. Więc zasługuje na parę wspomnień.
Alli ma 24 lata i pochodzi z Finlandii. Studiuje pielęgniarstwo i położnictwo, więc tu przyjechała nie tyle na studia, ile na praktyki, do tutejszego szpitala. Na początku była przerażona - nie dość, że standardy w Osijek dość mocno odbiegają od tych z Finlandii (jest jak u mnie, tylko 50 lat temu!), to jeszcze mało kto mówi tam po angielsku. Z czasem jednak się zaklimatyzowała i znalazła sporo plusów, a w swoje zadania wkładała 100% siebie - bo ona taka zresztą jest w każdej sferze. Jest z Finlandii, a ludzie stamtąd - jak sama Alli uważa - są bardzo poukładani, obowiązkowi, punktualni, odpowiedzialni, starają się być ze wszystkim fair, czasem aż za bardzo.
Na samym początku pobytu tutaj była nieco w cieniu, na wszelkich eventach zwykle się pojawiała, ale była pierwszą, która wychodziła (na 7 rano do pracy!). Z biegiem czasu zyskała trochę chorwackiego luzu, a sama Chorwacja bardzo jej się podobała, włącznie z naszym niewielkim miasteczkiem. Dla niej to zupełnie inne otoczenie, kultura, język, przyroda. No i właśnie - przez ostatni miesiąc umierała z gorąca - już kwiecień był dla niej środkiem lata, a ostatnie dni pociła się jak w piekle. Poza tym, że była tu jedyną osobą z dalekiej północy, ma coś jeszcze, czego nie mają inni studenci - męża i dziecko. Ze swoim facetem pobrali się w zeszłym roku, a razem są od lat 6. Tyle też lat ma ich synek. Reakcje na to były tu najróżniejsze - najczęściej neutralne, czasem jednak ludzie się oburzali, bo przecież jak mogła wyjechać na tak długo i zostawić facetowi dziecko! Ale sporo osób myślało też, że to fajnie i to także moje zdanie. To naprawdę super, że odważyła się wyjechać, że mają do siebie z mężem takie zaufanie (nie tylko w sensie wierności, ale odpowiedzialności za dziecko właśnie), że nie ograniczają siebie nawzajem. Alli tęskniła za nimi bardzo (na parę dni zresztą przyjechali), choć z drugiej strony cieszyła się, że ma trochę wolności, nie musi prać, planować posiłków, wstawać w weekendy o świcie, może gdzieś wyjść, może się napić. A lubi bardzo białe wino. Jednak 9 na 10 przypadków, kiedy je tu zamawiała, zawsze dostawała czerwone, taki śmieszny pech. Bardzo lubiłam z nią na wino wychodzić, lubiłam siedzieć z nią w ogrodzie i pracować, lubiłam nasz wypad do Budapesztu i do tutejszego rezerwatu, imprezy, nocne posiedzenia nad rzeką czy te zwykłe codzienne chwile, kiedy wracała ze szpitala, a ja akurat byłam w domu i opowiadałyśmy sobie o naszych dniach, co zwykle od błahostek prowadziło nas do poważnych rozmów o polityce, starości, sensie życia, ekologii itd. No i była moją pierwszą prawdziwą współlokatorką - a tego się na początku obawiałam. W swoim kraju nie wiadomo nigdy, na kogo się trafi, a co dopiero tutaj, kiedy w grę wchodzą różnice kulturowe, bariera językowa i świadomość, że trzeba będzie ze sobą wytrzymać, bo trudno tu w mieście o zmianę kwatery. Ale obyło się zupełnie bez problemów, sprzątałyśmy na zmianę, bez umawiania się, dzieliłyśmy się jedzeniem (ona lubiła moje wegańskie, a czasem coś specjalnie dla mnie weganizowała), zostawiałyśmy sobie miłe liściki, kiedy któraś z nas wyjeżdżała. Fajnie było! No i Alli (jak większość ludzi w Finlandii) bardzo dobrze mówi po angielsku, więc jej opowieści zawsze były barwne i często zabawne. Kiedyś zagadałyśmy się nawzajem mijając się na korytarzu, o jakąś pierdołę, a skończyło się ponad godzinną rozmową, kiedy ona, w piżamie już, siedziała na schodach, a ja kucałam oparta o drzwi, gdzie od neokolonializmu przeszłyśmy do tego, że znalazła tu w sklepie gumy do żucia o najróżniejszych smakach i zapachach (i z rozpędu zaczęła wymieniać): cytryn, malin, waty cukrowej, tęczy... Więc Alli to dziewczyna, która zawsze zamawiając białe wino, dostaje czerwone, i która zna zapach tęczy. I zostawiła mi na pamiątkę breloczek z Muminkami <3
Tu ona, na tle Drawy i flagi Osijek, w jej ostatni tu, upalny, pożegnalny dzień:

5/29/2018

psychodela z Izraela || Plitvice

Kiedy minął mój miesiąc podróżowania i raptem na tydzień osiadłam w Osijek bez perspektywy żadnych kolejnych wojaży, poczułam, że jednak nie dam rady usiedzieć w miejscu, skoro to jedyna być może okazja w życiu, żeby pojeździć po Bałkanach. Jak na życzenie, okazało się, że jedna z moich ulubionych kapel ma wkrótce koncert w Zagrzebiu, więc wykombinowałam, że pojadę, zobaczę, a potem stamtąd ruszę do Plitvic. Plan idealny okazał się jednak nie do zrealizowania, bo pieniądze, beznadziejne połączenia, za dużo kilometrów. Więc odpuściłam, ale wtedy na dzień przed koncertem pojawił się w Osijek ten chłopak ze Slavonskiego Brodu, Polak. Poszliśmy na obiad, na kawę i jakoś tak się zgadaliśmy, że on ma auto, wolny czas, trochę jest znudzony i właściwie chętnie by pojechał. Więc w miniony piątek ruszyliśmy do Zagrzebia - mój czwarty raz w stolicy. Odwiedziliśmy Mirogoj,


muzeum sztuki naiwnej,
Ivan Rabuzin, Na bregovima - prasuma, 1960.

muzeum tortur,
w parku trafiliśmy na jakieś darmowe wydarzenie z jedzeniem, piwem i koncertami,
aż wreszcie wieczorem udaliśmy się na poszukiwania koncertu właściwego. Google wyprowadziło nas w maliny - pokazywało, że już jesteśmy w odpowiednim miejscu, ale trafiliśmy tylko na imprezę studencką w pierwszej kolejności, a potem na wesele. Wreszcie znaleźliśmy wąskie przejście gdzieś pośród krzaków i znaleźliśmy się na skłocie - czymś pomiędzy niegdysiejszym poznańskim OdZyskiem a Metalkovą z Lublany. Po godzinie oczekiwania przy tanim piwie spod lady, pojawił się support - Zagušljivi Dim. Bardzo zacna chorwacka psychodela.
A później gwóźdź programu - mój ukochany Ouzo Bazooka! Pochodzą z Izraela i też grają psychodelicznego rocka. Było super!
W hostelu zlądowaliśmy po 2 w nocy, a o 7 trzeba było wstać, bo mieliśmy poważne plany co do Plitvic. Niestety, zdecydował się dołączyć do nas drugi chłopak ze Slavonskiego Brodu, Turgay, który miał być w Zagrzebiu o 7, a był o 10... Zrobił się straszny kwas towarzyski i pod tym względem sobota była straszna, ale przecież nie będę o tym pisać. Na miejsce dotarliśmy później, musieliśmy obrać krótszą trasę, a potem strasznie się spieszyć do domu, ale to wszystko nie jest ważne, bo oto Plitvice: 

Plitvice to od 1949 roku narodowy park chorwacki, wpisany na listę UNESCO. Pierwszy rezerwat utworzono tu już w latach 20. Park liczy 296,85 km², a rocznie odwiedza go 950 tysięcy osób. Wejście nie jest tanie (150kn za bilet normalny - czyli około 90zł), ale to w zasadzie zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że trzeba go utrzymać w czystości i że bez opłat ludzie by go pewnie szybko zniszczyli. Oczywiście nawet tam nie obyło się bez ofiar podczas wojny...
Plitvice to kompleks 16 jezior, otoczonych lasami i wzgórzami. Są to jednak nie byle jakie jeziora - woda w nich ma nieprawdopodobny kolor, niekiedy turkusowy i jest tak czysta, że płynąc przez środek jeziora, można zobaczyć dno. Bardzo popularne są też wodospady - turyści koniecznie muszą sobie zrobić zdjęcie na ich tle, przez co w sezonie, zwłaszcza w weekendy, trzeba odstać swoje w kolejce, żeby ruszyć dalej ;) Jest tam jednak tak nieprawdopodobnie pięknie, że to nawet nie przeszkadza. 

Można spędzić tam cały dzień - dla turystów dostępnych jest kilka tras, na których przejście potrzeba od 2 do 8 godzin. My spędziliśmy tam 6 godzin i mimo tłoku, pośpiechu pod koniec i gęstej atmosfery, było cudnie. Plitvice są nieopisanie piękne, jak z bajki, jak z raju. Patrząc na to wszystko znów zaczyna się wierzyć w magię, jak w dzieciństwie, kiedy takie miejsca istniały w wyobraźni i było się pewnym, że gdzieś na świecie też na pewno są. Potem się dorastało i miejsca te trafiały gdzieś na antypody umysłu. Ale istnieją i są tak nieprawdopodobne, że dosłownie zapierają dech. 


5/27/2018

portret: Tutku

Na naszym erasmusie mamy dość silną reprezentację turecką - jest Turgay, Mert, Yosuf, Mahmud i Tutku. O wszystkich myśleliśmy jak o osobnych bytach, z wyjątkiem Merta i Tutku, którzy wszędzie pojawiali się razem, więc byli dla nas po prostu turkish guys, ale tak było tylko na początku. Oni i Turgay mieszkali w Slavonskim Brodzie (około 100km od Osijek), ale bardzo nie chcieli tam być i szczęśliwie, poza Turgayem, są już z nami. Od tego czasu przestali egzystować jako turkish guys, a stali się Mertem i Tutku. I to ten drugi jest z nami jakoś bliżej, więc padł moją ofiarą ;) Ma 22 lata, pochodzi ze Stambułu i studiuje inżynierię mechaniczną. Próbowałam się dowiedzieć, jak wielkim szokiem musiało być przeniesienie się z prawie 20-sto milionowego miasta do 300-tysięcznego Osijek czy wcześniej jeszcze mniejszego Slavonskiego Brodu, ale to jest przecież nie do opisania. Jak każdy z nas tutaj, Tutku stara się mieć fajnego erasmusa - chodzi na koncerty, imprezy, na kawę, na chorwacki (Eliz ze Słowacji kona ze śmiechu, kiedy Tutku czyta po chorwacku), do schroniska i w masę miejsc, o których pewnie nie mam pojęcia. Pytałam go, czy doświadczył szoku kulturowego - Turcja i Chorwacja, choć blisko, to jednak dwie inne Europy. Ale chyba nieźle się zaadaptował. Zdziwiony był kilkoma rzeczami - tym, że nie ma całodobowych sklepów, a w niedzielę właściwie wszystko jest zamknięte. I że można przejść ulicą bez narażania życia, bo pieszy ma pierwszeństwo, a kierowcy się zatrzymują, nawet gdy nie muszą. I że wszystko tu jest regular. Z mojej polskiej perspektywy oczywiście wygląda to inaczej - wprawdzie jest tu porządek, którego się nie spodziewałam, ale jednak nie tak, jak w Polsce. I wszyscy cały czas się spóźniają, a to nie jest regular ;) Ach, no i jedzenie! Nie dość, że musi sobie sam gotować, to jeszcze jest to skomplikowane, bo przecież nie je wieprzowiny. Skomplikowane, może nie tak, jak weganizm, ale jednak. A teraz jeszcze dodatkowo jest ramadan, ale z całej piątki tylko Mahmud podchodzi do sprawy naprawdę restrykcyjnie, nie mam jednak pojęcia, czy bardziej ze względu na religię czy na tradycję, a nie dopytuję, bo to śliskie tematy są zawsze. Za to pytałam Tutku, czy mu się tu przydarzyły jakieś niemiłe rasistowskie incydenty (bo zdecydowanie nie wygląda na człowieka z Bałkanów, zaraz zresztą zobaczycie), ale poza jednym głupim żartem na szczęście nie. No i czy wiedzieliście np., że w Turcji kiedy jest się facetem i chce się iść do klubu, trzeba zabrać ze sobą jakąś dziewczynę, koleżankę, cokolwiek? Bo można być podejrzewanym o wyrywanie cudzych lubych i zarobić w facjatę.
Tyle z kulturowych ciekawostek, teraz trochę prywaty. Nie znałabym Tutku jakoś bardzo, gdyby nie 2 wspólne wyjścia nad rzekę, z czego na pierwszym nauczyłyśmy go z Eliz jeździć na rowerze (nie umiał, dacie wiarę? ale załapał w 5 min), a potem poszukując czegoś, co nas rozgrzeje w zimną noc, bawiliśmy się jak głupki na placu zabaw do 2 w nocy. Kolejnej nocy rozgrzała nas zrobiona przeze mnie polska, a właściwie bieszczadzka kawówka (kolejna ciekawostka - w Bieszczadach kawówkę robi się na spirytusie, ale Chorwaci, chociaż Słowianie, nie mają spirytusu! musiałam użyć raptem 40% wódki). Wtedy zaczęły się polsko-turecko-słowackie rozmowy o życiu, jego sensie i bezsensie, przeznaczeniu i miłości oczywiście. Kontynuowaliśmy w moim ogrodzie, oglądając z pozycji trawiasto-horyzontalnej gwiazdy, aż ich wschód nie wymazał. I okazało się, że Tutku mógłby zostać w Osijek na zawsze, choć raczej nie z powodu uroku miasta, o jakiś inny urok tu chodzi ;), a poza tym jest jednym z tych rzadkich okazów beznadziejnego romantyka, w którego duszy hula cała burza dokładnie skrywanych emocji. Kiedyś był z Eliz na kawie i wróżono im z fusów - ponoć jak mu życie w przyszłości dokopie, to już nie będzie tej burzy. Życzmy, żeby tak się jednak nie stało, bo bez burzy pustynia!
Zdjęcie ździebko retuszowane, bo noc była czarna jak turecka kawa, ale zapewniam, że Tutku naprawdę tak wygląda - nie krępujcie się z dawaniem serduszek ;)

5/24/2018

portret: Gosia

Pan taksówkarz, z którym rozmawiałam jeszcze zimą powiedział mi, że ktoś tu ponoć w Osijek uczy polskiego na kulturologii, jakaś Polka. Ale po chorwacku nie mówi. Tak mu studenci powiedzieli wracając którejś nocy z imprezy. Wpadło mi do głowy, że może warto ją namierzyć. Napisałam więc maila do uniwersytetu, a w odpowiedzi odpisała mi ona. Spotkać się jednak jakoś nie mogłyśmy, bo ciągle którejś z nas nie pasowało, ostatecznie podała mi kontakt do swojej koleżanki, która była tu lektorką wcześniej i mogłaby mi powiedzieć więcej. Zanim to jednak doszło do skutku, wpadłyśmy na siebie wszystkie na festiwalu Visla, który obie panie pomagały zorganizować. Pierwsze lody więc przełamałyśmy, a ostatecznie spotkałyśmy się dopiero w zeszłym tygodniu i to nie z Joanną, która obecnie tu uczy, a z Gosią, która uczyła do września ubiegłego roku.
Spotkałyśmy się w Tvrdy, obie przyjechałyśmy rowerami. Gosia jest drobna, jasnowłosa i bardzo sympatyczna. Te sterowane spotkania są nieco dziwne na początku - umawiamy się na moją prośbę, ja wypytuję o życie w Chorwacji... Naturalne to nie jest. Ale drętwo też nie było, z czasem zaczęło nam się całkiem fajnie gadać. Gosia mieszka w Osijek od 5 lat. W tym małym miasteczku zaliczyła już kilka przeprowadzek, a niedługo czeka ją kolejna - do innego miasta, Zagrzebia, może Rijeki. Lektorów bowiem co parę lat się przenosi, co jej akurat jest na rękę, bo czuje, że to czas na zmiany. Osijek był jej pierwszym miejscem po studiach. Opowiadała o tym, co jej tu przeszkadza - to, że wszędzie pali się papierosy, że latem jest naprawdę gorąco. I że Polacy tutaj zupełnie nie umieją się zintegrować. Jest w Osijek jakieś polskie towarzystwo liczące około 40 osób, w większości starszych, i jedyne, co robią w ramach promocji polskiej kultury to eventy dotyczące odsłonienia pomnika Jana Pawła II i tego typu rzeczy. Bardzo tradycyjnie. A kiedy Joanna z Gosią wyszły z inicjatywą, szybko je zgaszono. Więc się zraziły i nie ma się co dziwić. Można byłoby zrobić wspólnie coś bardziej dla wszystkich, ale na pomysłach się kończy. Ostatecznie towarzystwo od jakiegoś czasu nie robi już nic, bo się skłóciło i Gosia została sama. Zaskoczyło ją coś, czego się nie spodziewała - naprawdę tęskni za Polską. Ludźmi, ale i kulturą. Chciałaby obejrzeć polski film, przeczytać polską książkę czy pogadać po polsku, choć wyjeżdżając, kompletnie nie sądziła, że tego doświadczy. Przez moje 4 miesiące raczej nie będę mieć takiego problemu, ale po paru latach... Gosia świetnie zna chorwacki, ale w swoim ojczystym języku dużo łatwiej się porozumiewać, możesz dokładnie wyrazić swoje myśli, być bardziej precyzyjnym. Więc bardzo się ucieszyła, że przyjechała Joanna, a i nasze spotkanie chyba było dla niej miłe - wstępnie ustaliłyśmy, że spędzimy trochę czasu w czerwcu, skoczymy gdzieś nieopodal czy na kawę od czasu do czasu się spotkamy. A poza tym wszystkim Gosia bardzo Osijek lubi - wszak 5 lat tu spędziła. Lubiła uczyć studentów (polski był tu jako fakultet, niektórzy się zapisywali, bo chcieli, niektórzy, bo musieli, choć zdarzył się młodzian, który wielbił Baczyńskiego!). Podoba jej się, że wszędzie tu można dojechać rowerem, że ludzie są wyluzowani i przyjaźni, że nikt się nie spieszy i nie ma całego tego znanego nam z Polski ciśnienia, że trzeba ciągle coś robić, ciągle coś osiągać, ciągle się piąć. Tu takich ambicji się nie wyczuwa, tu się po prostu celebruje kawę w kawiarni i wszystko jest jak to na południu - maniana. I chłopaka ma stąd, Chorwata ;) Osijek dużo więc jej dał, choć po 5 latach trzeba poszukać nowego miejsca - to jednak ciasne miasteczko. Prywatnie Gosię polubiłam choćby ze względu na podobieństwo w wynajdywaniu sobie problemów, skłonność do bólu istnienia najczęściej bez powodu i rozmyślanie na temat wszystkiego z każdej możliwej strony, co nie wyklucza uśmiechu na paszczy. Życzmy Gosi wszystkiego nowego w nowym miejscu!

5/19/2018

życie codzienne

Przez trzy miesiące nie miałam czasu napisać, jak się żyje w Osijek. Czy raczej jak ja tu żyję. Może dlatego, że pierwszy miesiąc był z racji konieczności zaadaptowania się raczej niecodzienny, później ruszyła lawina z obiema uczelniami, od połowy kwietnia do początku maja w zasadzie mnie tu nie było, a potem trzeba było opisać wrażenia z wojaży. Tymczasem zostało już tylko kilka tygodni. Za miesiąc o tej porze będę już powoli sprzątać chałupę i myśleć, co spakować. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, do Polszy zajadę wraz z lipcem, ale Osijek będę musiała opuścić już kilka dni wcześniej.
Wszyscy zaczęliśmy odczuwać, że nasz czas tutaj powoli dobiega końca. Przez jednego Turka, który nawija o tym przy każdej okazji, ostatnio bardzo mi się udzieliło. Biegłam sobie późnym popołudniem wzdłuż Drawy, ludzie spacerowali, dzieci bawiły się na trawie pod Tvrdą, świeciło słońce, a moja mp3jka zaserwowała mi tak smutną pożegnalną piosenkę, że prawie już na tej promenadzie zmarłam z tęsknoty, choć przecież ciągle tu jestem.
W poniedziałki wstaję wcześnie, bo wtedy przychodzi matka właścicielki pogrzebać w ogrodzie, staram się z nią minąć albo przynajmniej nie spotkać jej kiedy jestem w piżamie ;) W środy i czwartki mam chorwacki. W środy co 2 tygodnie konsultacje w sprawie eseju, z moją ulubioną holenderską studentką ;) Środa to też dzień darmowego basenu dla wszystkich posiadających legitymacje - staram się chodzić. Wstaję raczej wcześnie (max 9), co rano trochę ćwiczę (mam ogród, więc wreszcie mogę skakać na skakance bez konieczności szukania kawałka betonu poza domem), zakupy robię w Lidlu i w DM-ie (takie ichnie drogerie typu Rossmann, tylko tam są jakieś wegańskie pasty do chleba), czasem w Kauflandzie (tam jeżdżę średnio raz w miesiącu, głównie po to, żeby sprzedać nagromadzone w domu puszki i butelki). Jeśli akurat nie gotuję w domu, stołuję się głównie w Vege Lege, jedynej wegańskiej knajpie w Osijek - odbiega standardem od polskich wege restauracji, ale i tak jestem przeszczęśliwa, że istnieje. Oglądam Six Feet Under, tłumacząc sobie, że to w ramach nauki angielskiego. W słoneczne dni zalegam z książką na słońcu w ogrodzie. Albo w mieście, przy promenadzie. Codziennie staram się napisać 2 strony doktoratu - głównie po to wcześnie wstaję, po czym migam się od tego do wieczora (np. teraz jest już 17:00 i nie mam jeszcze ani linijki). Staram się prowadzić jakieś życie towarzyskie - w tygodniu czasem idziemy na piwo nad rzekę albo do knajpy na kawę, czasem są jakieś imprezy, które zwykle omijam, choć np. zaliczyłam ichnie juwenalia. Zdarza się, że udaje mi się spotkać z moim buddy albo z kimś tutejszym, acz związanym jakoś z Polską  - jak tamten taksówkarz czy Gosia, o której za jakiś czas. Generalnie bodźców jest dużo, choć obowiązków raczej mało. Ocean wolnego czasu to jednak tylko złudne wrażenie - wszyscy całymi dniami siedzą w kawiarniach i nigdzie się nie spieszą, przez co cały Osijek trwa w jednej wielkiej niekończącej się niedzieli, a czas zdaje się stać w miejscu. Upływa jednak i to upływa niestety bardzo szybko - już ma się ku końcowi maja. Wieczorami, kiedy biegam sobie nad rzeką, rozmyślam o tym wszystkim i melancholia mnie ogarnia na myśl o tym, że to już koniec prawie...

5/17/2018

mentalne przedszkole

Od ponad tygodnia rezyduję  ponownie w Osijek. I uderzyło mnie to, co rzucało się w oczy już wcześniej - dziwne życie socjalne tutaj. Grupa studentów na erasmusie nie jest bardzo liczna - jest nas około 40 osób. Wspaniałe warunki do integracji, wydawałoby się, jeżeli jednak ktoś sugeruje się opiniami, jak to erasmus łączy ludzi, jak to wszyscy razem bawią się, uczą i podróżują, to jest w błędzie. Tutaj tak nie jest ;) Właściwie nie ma jednej grupy - są trzy. Pierwsza to izolanci - teoretycznie jest nas 40, a w praktyce wielu osób nigdy nie spotkałam. Niektórych poznałam, ale rozmawialiśmy maksymalnie dwa razy, ponieważ nie integrują się zupełnie. Bo nie mają czasu, ochoty, potrzeby, nie wiem. Pech chciał, że najwięcej izolantów jest wśród Polaków. Oprócz mnie jest jeszcze jeden chłopak, jedna dziewczyna i jedna para - młode małżeństwo. Mariusz mieszka w Slavonskim Brodzie, więc to wiele tłumaczy, jechać 100km do Osijek żeby iść na kawę? Iza jest na akademii sztuk pięknych, mieszkała przez 1 dzień w akademiku, po czym wyprowadziła się do własnego 2-pokojowego mieszkania i przepadła jak kamień w wodę. Widocznie nie ma potrzeby integracji. I wreszcie Paweł i Agnieszka. Napisali do mnie maila w marcu z prośbą o odebranie ich dokumentów z uczelni i zaniesienie ich na policję. Odebrać odebrałam, ale na policji trzeba się zawsze stawić osobiście. Papiery więc zalegały u mnie przez ponad miesiąc, aż wreszcie Paweł napisał, że potrzebuje ich na teraz i że chce przyjść je odebrać. No akurat byłam zajęta, nie było mnie w domu itd. Irytujące nieco. Ostatecznie zaniosłam mu te papiery na dworzec i na dworcu właśnie spotkaliśmy się przypadkiem tydzień później - ja jechałam do Budapesztu, oni do Polski na majówkę. Pytali mnie wtedy, co się w Osijek dzieje, czy ludzie gdzieś chodzą itd. i okazało się, że nie mieli nawet pojęcia o tym, że mamy grupę na fb, że odbyło się już tyle wydarzeń, mimo, że informację o tym dostaliśmy chyba w styczniu. Dołączyłam ich, ale nadal nigdzie się nie pokazali. A w zeszłym semestrze było tu kilku Polaków, w tym 3 czy 4 Pawłów i wszędzie było ich pełno, byli najbardziej aktywni i krejzi, jak mówią ludzie z ESN-u. Więc teraz nie są już pewni, jak to jest z tymi Polakami.
Druga grupa to my, czyli właściwie ludzie od wszystkiego. Chodzimy na zajęcia, uczymy się chorwackiego, odwiedzamy schronisko i dom dziecka, podróżujemy, spotykamy się na kawę, piwo albo piknik, imprezujemy raczej rzadko, choć zdarza się (czy w moim przypadku - zdarzało). Jest nas około 10 osób i fajnie nam razem. Zwykle chodzimy na organizowane przez ESN wydarzenia, mamy czasem wątpliwości, ale staramy się wspierać stowarzyszenie, bo naprawdę się starają.
Jest wreszcie trzecia grupa - ostrych imprezowiczów. W tej grupie jest teraz moja niegdysiejsza współlokatorka. Są tam ludzie z Włoch, z Hiszpanii. A szefową jest jedna dziewczyna z Holandii. Mamy na nią alergię od pierwszego wejrzenia. Jest głośna, ma zdanie na każdy temat i bardzo lubi krytykować innych. Na pierwszym spotkaniu oznajmiła, że wybrała Osijek przypadkiem, bo zrobiła wyliczankę i tak wypadło, a jej priorytetem tu są imprezy. Pech chciał, że miałam z nią jedne wspólne zajęcia czy raczej "zajęcia" - formą zaliczenia był esej i co 2 tygodnie konsultowaliśmy nasze tematy i postępy z psorką. Holenderka była oburzona, że na teorii praw człowieka piszę o aktywistach walczących o prawa zwierząt, bo to nie ma nic wspólnego i animals are nothing, mój temat jest generalnie do dupy. Natomiast ona świetnie pisze po angielsku i jej esej będzie miał tylko 11 stron, ale mimo to będzie excellent. Świetnie też gra w hokeja i w ogóle bardzo lubi się chwalić. Podpadła nam wszystkim, bo ma komentarz na każdy temat, a do tego w okropny sposób obgadywała naszego wspólnego włoskiego kolegę. No i oczywiście zupełnie, totalnie nie rozumie, dlaczego nie chodzimy na imprezy co wieczór, jesteśmy nudni i po co w ogóle przyjechaliśmy na erasmusa ;) Czujemy się nieco skonfundowani, zwłaszcza, że imprezowicze też za nią nie przepadają, o czym otwarcie mówią, choć nie przy niej. Wszyscy wszystkich obgadują, potem razem piją do rana i nie wiadomo, o co chodzi. Czujemy się czasem jak w przedszkolu i nie wiemy, czy się śmiać czy płakać. Tak się sprawy mają. Są więc oni, my i tamci i nie podoba mi się to, ale co poradzić. Nasza grupa jest w dechę i już wszyscy wiedzą, że będą dudlić, jak przyjdzie wyjeżdżać. Telenowela! ;) Aczkolwiek to świetnie pokazuje, że ludzie na erasmusa przyjeżdżają bardzo różni, z zupełnie innymi oczekiwaniami i priorytetami i wcale nie trzeba ostro imprezować żeby fajnie spędzać tu czas, nie trzeba też wcale się integrować, jeśli ktoś nie ma ochoty i woli mieć święty spokój. Można też nawet mieć 27 lat jak ja i też nietrudno się odnaleźć. Ilu ludzi, tyle sposobów na spędzenie tych kilku miesięcy.

5/13/2018

1 dzień we Włoszech

Po tym, jak padało w Lublanie, postanowiliśmy pojechać na 1 dzień do Włoch. Dokładniej do Triestu, oddalonego zaledwie o 1,5h. Ale jakby nie było - to już Włochy! Zarezerwowaliśmy flixbusa o 7:50, wstaliśmy i wtedy dostaliśmy powiadomienie, że autobus jest opóźniony o godzinę. Szybko wzrosło do dwóch. Poszliśmy więc dalej spać, a kiedy się obudziliśmy, był już opóźniony prawie 4h. Zrezygnowaliśmy więc z niego, ale do Triestu i tak się dostaliśmy, mimo, że nic nam nie sprzyjało.

I od razu nam się spodobało! Świeciło słońce, zewsząd słychać było włoski, pachniała kawa, krzyczały mewy, architektura była inna
Zatrzymaliśmy się na kawę przy placu, gdzie tańczyła baletnica - tańczyła długo i miała aż 4 kreacje, była nawet czarnym łabędziem oraz tancerką flamenco. Tu klasyka:
Po Trieście prawie w ogóle nie chodziliśmy, od razu udaliśmy się nad morze i tam spędziliśmy dzień cały, tyle, że w różnych miejscach. Część przy porcie
część na molo
A część na kamienistej plaży. Triest to miasto portowe, więc piaszczystych plaż nie ma, wszystko jest w kamieniu, kąpać się raczej nie ma gdzie, do morza można zejść co najwyżej po schodkach. Nam to w ogóle jednak nie przeszkadzało. Grzaliśmy się na kamieniach jak jaszczurki, zjedliśmy obiad (bagietki, hummus, oliwki i wino)
a ja nawet zaliczyłam około 30-sekundową kąpiel (woda miała 17 stopni). Bardzo nam się podobało w Trieście, odpoczęliśmy jak na prawdziwych wakacjach! Nic więcej o mieście powiedzieć nie możemy, bo cały dzień gapiliśmy się w morze, ale choćby po to i dla włoskiej atmosfery pojechać warto!

5/12/2018

przekaz z Lublany

A jeśli miałabym wymienić coś charakterystycznego dla Lublany - byłoby to ichnie poczucie humoru i napisy na murach. Dziś niczego nie dodaję, niech zdjęcia mówią same za siebie:




















5/11/2018

Ljubljana

Długi weekend trafił się w tym roku długi, więc mieliśmy czas na to, żeby jeszcze skoczyć do Lublany. Pomysł był mój, bo coś mnie wewnętrznie do Lublany ciągnęło. Może nazwa po prostu? Więc pojechaliśmy!
Pierwsze wrażenie było na plus, ale jechaliśmy z Budapesztu, z którym nic nie mogło się równać ;) Nasze lokum tak samo - miłe, ale nie tak wspaniałe jak tamta kamienica. Pogoda jednak nadal była świetna, więc ruszyliśmy na spacer po miasteczku.
Lublana jest mała, zielona, bardzo czysta i zadbana, urocza jednym słowem. Miło się spaceruje uliczkami
jest też akcent jakby z Woodstocku ;)
Pierwszy dzień, zaraz po przyjeździe, był najbardziej aktywny. Przeszliśmy całą starówkę, a na końcu wdrapaliśmy się na wzgórze zamkowe, skąd rozciągała się panorama Lublany.
Sam zamek, postawiony przez Fryderyka III Habsburga w XV wieku, wyglądał tak:
Zamek można zwiedzać, za darmo. Wprawdzie przy wejściu jest budka, w której siedzi pani i - jak głosi napis na szybie - sprzedaje bilety, ale nikt ich nie kupuje. Za zamkiem znajduje się park tudzież lasek, idealny do biegania czy spacerów z psami.
Po całym dniu chodzenia zamarzyło nam się zimne piwo. I teraz najlepsza ciekawostka - weszliśmy do sklepu o 21:15 i piwa nie mogliśmy kupić. Otóż w Słowenii po 21:00 alkoholu w sklepach i na stacjach benzynowych kupić nie można. Byliśmy bardzo rozczarowani. Cóż, może to dlatego Lublana ma tak niski wskaźnik przestępstw.
Kolejnego dnia od rana lało jak z cebra. Nie tak, żeby można było ubrać się, wziąć parasol i chodzić mimo wszystko - lało niesamowicie, nie było sensu wychodzić z łóżka. Musieliśmy jednak skoczyć po śniadanie, które przez wzgląd na tę smutną pogodą wyszło nam bardzo dekadenckie.
Po 13 postanowiliśmy ruszyć się z domu mimo wszystko - człapałam w klapkach w wielkich kałużach. Odwiedziliśmy muzeum sztuki nowoczesnej oraz Metalkovą - alternatywne centrum kultury, coś jak poznański Rozbrat.


Pod wieczór wreszcie przestało padać, więc udaliśmy się na spacer po parku Tivoli, który jest wielki, zielony, kwiecisty i bardzo popularny wśród mieszkańców Lublany. Znajduje się tam mały zameczek (z wystawą Davida Lyncha), staw, place zabaw...
Kolejnego dnia nie chcieliśmy ryzykować powtórki deszczowej pogody, więc udaliśmy się na wycieczkę za miasto, o czym w osobnym wpisie. Ostatni dzień jednak ponownie spędziliśmy w Lublanie. Była to niedziela, ale miasto tętniło życiem. Spotykaliśmy ekscentrycznych muzyków:

A potem obejrzeliśmy rzeczy wystawione na pchlim targu. W Słowenii płaci się w euro (tudzież oreo, bo tak te pieniądze nazywaliśmy, dla oswojenia), ceny dla nas były raczej z tych wysokich, więc staraliśmy się oszczędzać, nawet truskawek sobie nie kupiliśmy. Nie przeszkodziło nam to jednak w zakupieniu za 20 euro kultowego emaliowanego czajniczka z Jugosławii. W tle kawiarnia też w jugosłowiańskim stylu - Nostalgia Vintage Cafe.
Ogółem - polecamy Lublanę! Może nie jest najtańsza, ale z pewnością jest czarująca. I bardzo romantyczna. Przez miasto przepływa rzeka Lublanica o ciekawej, zielonkawej barwie, kanały, parki, mosty - w tym słynny smoczy most oraz trójmost. Można tam zawiesić swoją kłódkę, jeśli ktoś lubi
albo udać się na romantyczną wędrówkę wśród wierzb, nad brzegiem Lublanicy. Polecamy wszystkim zakochanym i miłośnikom małych uroczych miasteczek. My będziemy miło wspominać.