3/30/2018

portret: Miriana

Dziś raczej krótko, bo dni się robią coraz dłuższe i czasu wobec tego coraz mniej.
Jakiś czas temu udałam się na osijecki targ celem zakupienia warzyw i owoców eko, bio, gmo free, od lokalnych hodowców i co nie tylko. Targ tutaj jest całkiem spory, coś jak rynek jeżycki. I można kupić wszystko - ubrania, buty, kwiaty, bakalie, zioła, owoce, warzywa. Więc snuję się między kramami, przystanęłam przy starej handlarce, która z miejsca zaczęła do mnie trajkotać, no ale nic nie rozumiałam oczywiście.
- Nje rozumje hrvatski.
- Engelski?
No i zaczęłyśmy pół po angielsku, pół po chorwacku. Nie będę tego literalnie przytaczać, bo nie o to chodzi, żeby się męczyć przy czytaniu.
- Skąd jesteś? Może z Polski?
- Skąd pani wiedziała?!
- Mam nosa! A skąd z Polski?
- Z Poznania.
- Mój syn studiował w Poznaniu!
- Naprawdę?? I jak mu się podobało?
- Z początku miał jakieś kłopoty, ale potem już wszystko było dobrze i miał tam dobry czas. Cały semestr tam był, na politechnice. A ty lubisz Osijek? Co studiujesz? Jak długo tu będziesz?
Tu odpowiadam na pytania. Biorę moje warzywka, płacę kobiecinie i się żegnamy.
- A zrozumiałaś wszystko?
- Taaak tak!
- No, to mój angielski jest perfekt!
Parę dni temu znów tam poszłam i znalazłam moją handlarkę.
- Pamięta mnie pani?
- Pewnie! Co potrzeba?
Handlarka taka sama, jak i u nas - okutana w kilka warstw ubrań, w czapce, troszkę umorusana, w brudnych rękawiczkach bez palców, bo zimno, rozgadana, roześmiana. Archetyp handlarki na targu. Oto pani Miriana:

3/29/2018

Babel

Uczę się chorwackiego. Mamy zajęcia 2 razy w tygodniu i chodzi nas garstka, przeważnie trzy osoby. Zapisało się dużo więcej, ale odpadli w zetknięciu z alfabetem i wszystkimi ichnimi dź, dż, sz, cz, ś. Więc zostało nas mało, a ci, którzy chodzą, to ludzie z Polski (ja), Słowacji, Turcji, czasem pojawiają się Włochy i Hiszpania. Nasza nauczycielka, profesorica!, jest naprawdę super, wesoła, otwarta i możemy pytać ją o wszystko, począwszy od tutejszych knajp, a skończywszy na połączeniach między miastami (pomaga nam wyszukiwać nawet).
Zajęcia są prowadzone po angielsku, bo angielski wszyscy rozumieją. Ale po każdym skończonym rozdziale, musimy przetłumaczyć ileś chorwackich słów na nasze języki ojczyste. Zawsze nas to bawi, bo niektóre słowa są śmieszne, inne całkiem takie same jak w chorwackim. A ja mam takie nieodparte wrażenie, że całe to pomieszanie języków, to takie niedostrojone fale radiowe. Wszystko takie podobne i prawie, prawie się wie, o co chodzi. Wystarczyłoby tylko pokręcić trochę gałką, znaleźć odpowiednią częstotliwość i wszyscy by się rozumieli.

***

A dziś pierwszy raz zatęskniłam za dużym miastem.

3/28/2018

prawa człowieka??

O tym piszę doktorat. Tzn. póki co nie za bardzo piszę, bo temat mnie przerasta. Ale mam główną tezę mojej rozprawy - prawa człowieka nie istnieją jako zbiór gotowych do zastosowania reguł. Są do każdorazowego wypracowania.
W związku z tym, że o tym piszę, tu, w Osijek, zapisałam się na zajęcia na wydziale prawa. Jedne o Radzie Europy, drugie o teorii praw człowieka. Te pierwsze się nie odbędą, bo za mało ludzi chętnych, więc muszę na koniec semestru napisać esej. A te drugie wyglądają idiotycznie - przychodzą trzy osoby raz na jakiś czas i też mamy napisać esej, mówimy babce, o czym chcemy napisać, konsultujemy się i tak dalej. Nic z tego nie wynika.
Ostatnim razem powiedziałam jej, co sądzę o prawach człowieka i zarówno ona, jak i pozostali byli bardzo zdziwieni. "Jak to, nawet po II wojnie światowej nie istnieją? Jak to nie istnieją?". Ano tak to. Nie mówię - wszystko, co się wydarzyło w prawodawstwie od tamtej pory do teraz to i tak jest kamień milowy i nie podważam tego. Jestem po prostu bardzo sceptyczna. Finał spotkania był taki, że muszę zawęzić rozważania. Bo po kulturoznawczemu poruszyłam milion wątków. Więc zawężę, a i temat zmienię, ale zdania nie zmienię. Nie uwierzę w to, że możemy osiąść na laurach, bo przecież jest ONZ, Deklaracja i organizacje pozarządowe. Tym bardziej, jako członkini Amnesty International, widzę, jak teoria i praktyka to dwie inne bajki.
Podeprzyjmy się kejsem. To jest Abdullah ze swoją córką:

Mieszka w Syrii. Czy raczej wegetuje. Tak, to chyba właściwsze słowo. Znamy się od czerwca, już prawie rok. Znamy się tylko online, rozmawiamy na messengerze. W ciągu tego roku jego dom został zburzony, jego żona prawie umarła, uciekali przed bombardowaniami do obozu 3 razy, jego dziecko było odwodnione, a teraz wypadają jej włosy tak bardzo, że musieli ją obciąć na glacę. Ahm, a jego drugie dziecko, nienarodzone, zmarło w łonie matki - przez to właśnie ją też kostucha ścigała, bo nie da się mieć w łonie martwego płodu i normalnie funkcjonować, a pieniędzy na lekarza nie było. Posyłaliśmy mu przelewy kilka razy, żeby umożliwić mu tę wegetację możliwą do przetrwania. No i co z tego. Nie ma żadnych widoków na to, że ta chora wojna się skończy.
Niektórzy próbują coś z tym zrobić, ale co można zrobić? Posyłać pieniądze i dobre słowa i to wszystko. I mieć wyrzuty sumienia, że robimy za mało, że nie powinniśmy kupować kolejnych rzeczy, jeździć gdziekolwiek, tylko ratować Syrię. Pomyśleć, że wszystko zależy "tylko" od tego, gdzie się urodzisz.
Proszę bardzo, serce pęka.


Może ktoś chce pomóc? Przesłać jakieś pieniądze?

3/27/2018

Ucho, gardło, nóż.

Przeczytałam "Ucho, garło, nóż" Verdany Rudan. W szpitalu spotykamy kobietę, około 50-letnią Tankę, pół Chorwatkę, pół Serbkę. Tanka podczas bezsennej nocy gapi się w telewizor i rozmawia z bliżej nieznanymi osobami, coś jak w "Traktacie..." Myśliwskiego, którzy zadają jej pytania na temat jej prywatnego życia, wojny, poglądów. Tanka mówi, co myśli, jest bezpośrednia, dosadna, klnie jak szewc. Opowiada o swoim dzieciństwie i dorosłym życiu, wojna jest gdzieś w tle, choć co jakiś czas jej monolog doprowadza ją do wydarzeń bałkańskiego kotła.
Ta opowieść pewnie nie jest dla każdego, jest wulgarna i brutalna. Ale przez to adekwatna do tematu. 
" Mogę zrozumieć, że macie to w dupie, bo jesteście Chorwatami, bo była wojna i takie były czasy. Każdy ma prawo do własnej opinii. Zresztą na zdziczałych Bałkanach nigdy pokoju nie było. I nie będzie. Dziś ich dziewczynkę, jutro moją Aki ktoś w środku Miasta dźgnie nożem albo kutasem. Rozumiem. A jednak nie mogę znieść, kiedy przyjeżdżają ci z Europy i zaczynają mi wmawiać, że wszystko to wokół nas dzieje się tylko dlatego, że jestem córką Zivka. Tego nie lubię. To mi się nie podoba. Nie wierzę w to. Że mój Zivko to bydlak. Jedyny na kuli ziemskiej. Myślę, że my wszyscy jesteśmy takim Zivkiem. Wojna, przemoc, rzezie, gwałty, podrzynanie gardeł, wyłupywanie oczu i jebanie cudzej matki od tyłu. To jest prawdziwa ludzka natura. A nie wycieranie nosa w papierową chusteczkę, niepalenie w autobusie, nieplucie na podłogę, niewbijanie sąsiadowi noża w plecy - to jest przymus. Dyktatura. Czyja? Onych. Kim są Oni? Nie słuchacie mnie. Oni są naszymi władcami. Oni to ci, kórzy wydają rozkazy: "Podrzynaj!" albo "Wycieraj nos!". Podejrzewam, że i Aki, i Kiki, i Miki, i moja stara i ja jesteśmy mordercami. Tylko dajcie nam ku temu jakąś sposobność. Każdy z nas znalazłby gdzieś oko, które by wyłupił z czyjejś głowy, albo potylicę, w którą by wpakował kulę, albo tyłek, w który by wbił chuja, z nienawiści. Wojna jest czymś takim, w czym każdy normalny człowiek czuje się jak ryba w wodzie. Normalny człowiek! W swoim domu. Każdy, do kurwy nędzy. I pieprzony Amerykanin, i Norweg, i Włoch, i Niemiec, i mój parszywy Zivadin. Wszystkim nam robi się ciepło na sercu, kiedy zarzynamy cudze córki. Czujemy się dobrze, spuszczeni z łańcucha. Wreszcie jesteśmy ludźmi. I tylko ludźmi. Jedyny szkopuł w tym, że wojna ma swój koniec. Pewnego dnia panowie zadecydują. Zabrać wiaderka, wyjąć łopatki z piasku. No i jest chryja. Bo nas już poniosło. Teraz, kiedy jest najfaniej, kiedy podpaliliśmy szósty dom i wynieśliśmy dziewiątą lodówkę, zerżnęliśmy małą na progu... Koniec. Koniec? Jak to koniec?! Jakie "reguły gry"? Ktoś nam mówi, że piasek latał za wysoko albo za daleko. Nie ma wszystkich wiaderek. Raptem dymanie ich córek nie jest normalne. No właśnie. Tego nie lubię. To obłuda. Ludzie zawsze komuś gwałcą małoletnią córkę albo jebią od tyłu waszą starą. Widziałam, że ludzie w czasie wojny czują się komfortowo. Ogromna większość. Wszyscy normalni ludzie czują się dobrze podczas wojny. Dobrze. Właśnie tak, dobrze. Wielu. Możesz wrzeszczeć, śpiewać patriotyczne pieśni, machać pięknym sztandarem, zatknąć go na dachu, wielki, niech sobie powiewa, możesz zarzynać, możesz kraść, możesz wyciąć w pień pół miasta w imię prawdy i sprawiedliwości. I byłoby super, gdyby wojna trwała wiecznie. Ale nie trwa. I dlatego jesteśmy w kłopocie. I wy, i ja. Zadecydowali, że wojna się skończyła. A wam się wydaje, że wojnę prowadzi prezydent i że pokój ustanawiają dwaj prezydenci. Jesteście stuknięci. Prezydenci tylko podpisują. Nie decydują. Clinton nie decydował nawet, która dziwka mu obciągnie. Przyprowadzono mu je według kryteriów jego mocodawców. Prezydenci?! Prezydenci to jarmarczne niedźwiedzie. Kto tak naprawdę pociąga za sznurki? Kto rozkazuje Clintonowi i naszym bossom? Ci sami, którzy nam kazali wskoczyć do piaskownicy, rozdali wiaderka i grabki, a teraz nas przeganiają. Koniec. Fajrant. Time out. I jeszcze nas opierdalają. Mówią, że nienormalna była aż taka rzeź. A jaka jest normalna? Tego nie mówią. Wpędzają nas w poczucie winy. Narzucają nam pokój. A my byśmy się jeszcze pobawili. Do śmierci. Ale nie. Teraz musimy odpowiadać na ich pytania. Kto zerżnął starą babcię bez lewej nogi? Czyja żona przyjęła dziewięć kutasów w ciągu jednej nocy? Czyje były te kutasy? Nasze? Ich? Czy dziewięć to za dużo? Czy za mało? A może to jest właściwa liczba? Dziewczęta musiały obciągać pijanym żołnierzom. Ilu było żołnierzy? Jak to możliwe, że byli pijani? Dlaczego byli pijani? Gdzie był ich dowódca? Kto był pułkownikiem? A właściwie dla kogo to jest ważne? Co kogo obchodzą wyjebane dziewczynki i poderżnięte gardła? Czy wyjebane dziewczynki mogą chodzić tak, jakby nigdy sto chujów nie przewaliło im się między nogami? Nie mogą. Co wtedy? Jaki sąd może zabliźnić tyle wyjebanych małych cipek? Żaden. Bawią się nami. Nasi panowie i władcy się bawią. Najpierw pozwalają nam być tym, kim jestesmy: gwałcicielami, podpalaczami, dusicielami... Ludźmiiii!!! A potem w ciągu jednej nocy musimy zacząć wycierać nos w chusteczkę. Nie wcisną mi tego kitu! Wiem, że są ci, którzy zaczynają i kończą grę. I wiem, że teraz jest koniec. Nie możemy już rozmawiać przez komórkę podczas jazdy samochodem. Ani palić w salach konferencyjnych. Oni muszą odetchnąć. Odpocząć. Podzielić łupy. W spokoju jebać młode aktywistki, przecinać szarfy w narodowych barwach chorwackich albo jakichś innych i łypać na gołe nogi laski, która podaje im nożyczki. Bez dymu i bez czołgów, i bez rakiet, i bez noży. Mogą zapraszać dzieciaki na jacht i rżnąć je na pokładzie. Albo je zabierać na polowanie na tygrysy. I w cieniu namiotu wciskać chuja w ciasne szparki. Mogą w aureoli chwały robić sobie zdjęcia z żoną, której nie ruchali od dziewięciu lat, ale tej pani to nie przeszkadza, bo ją dupczy dwudziestoletni smarkacz za jedyne tysiąc marek miesięcznie. Czegóż nie robiliśmy, wy i ja, i mój Kiki, i Miki, i wszyscy, których znam, by ten stary pierdziel, któy właśnie spogląda na mnie z ekranu, mógł chrzanić, czego to się nie wyrzeknie na czas wielkiego postu. Czy po to podpaliliście tysiące domów, zabiliście miliony ludzi, wyruchaliście tysiące dzieci, by ten stary ramol, trzymający starą żonę za rączkę, truł, co jej kupi pod choinkę? Kumacie? Bawią się nami. Cała ta wojna była po to, by to tłuste, bogate stare próchno mogło się wśliznąć między nogi mojej i waszej córki. Za sto marek. Wszystkie wojny na ziemi prowadzone są tylko po to, by szubrawcy posuwali nasze córki za friko. Odbija mi, kiedy słyszę, że my tutaj jesteśmy "Bałkańcami". "Dzikusami"! Tylko my podrzynamy gardła, gwałcimy i podpalamy. A Amerykańcy w Afganistanie? Ci fuckerzy nie gwałcą i nie podpalają?! Jak oni wsadzają komuś fiuta w dupę, to nie jest jebanie, tylko szerzenie demokracji. Wkurwiają mnie takie teksty! Amerykańcy zrzucali bomby na Belgrad... No, nie drzyjcie się! Nie wrzeszczcie! Amerykańcy mieli rację! Niechby ich... Okej. Okej! Mieli rację! przecież krzyczę! Czy wy, kurwa, jesteście głusi? Nie mówię, że Amerykańcy nie mieli racji! Niech szlag trafi waszą głuchotę! Teraz będę do was mówić powoli. Amerykańcy zrzucali bomby na Belgrad. No, ciszej tam. Zrzucali jakieś bomby, z jakimś zimnym albo wzbogaconym, albo zubożonym uranem, który wywołuje raka. Niech ich zeżre rak! Niech ich zeżre rak! No, niech ich zeżre, ale nie o tym mówię. Kit im w oko! Co innego chcę wam powiedzieć. Ci sami Amerykańcy, którzy zrzucali na Belgrad bomby wywołujące raka, dzisiaj w Belgradzie zbierają kasę na pomoc dla dzieci chorych na raka. Wyszukują w Belgradzie łyse dzieci, biorą je na kolana i robią sobie z nimi zdjęcia, zatroskani spoglądają w kamerę i wołają o pomoc! O tym wam mówię. Jak ich robią w konia! Jak was robią w konia! Was i mnie! Ja przynajmniej skumałam, że mam chuja w tyłku. Stale! Na zawsze! Ale do was nic nie dociera. Tylko czujecie się winni za wszystko, co zrobiliście podczas wojny, tak jakby wojna była czymś nienormalnym i szalonym. No i teraz, pełni wyrzutów sumienia - cudne wyrażenie "wyrzuty sumienia" - z wielkim kutasem w tyłku posypujecie głupi łeb popiołem i odbudowujecie domy, które z lubością podpalaliście, a któych może byście nie podpalali, gdybyście wiedzieli, po kiego diabła żeście podkładali ogień. To jest to! Gdybyście byli mądrzy, a nie jesteście, wy głupi nosiciele kutasa w tyłku, bylibyście innymi ludźmi. Ja to kumam, ale nic mi to nie daje. Nie wykorzystuję swojej rozległej wiedzy. Gdybyśmy byli mądrzy, wy i ja, wy nie bylibyście wami, a ja nie byłabym mną, tylko bylibyśmy nimi. Wstrętnymi ryjami z ekranu. Wtedy mój Kiki rżnąłby młode ciało, no i jakieś młode ciało rżnęłoby mnie. Albo i nie. Ale miałabym prawo wyboru. Wybór! Wolność jest prawem wyboru. Jebać! Albo być jebanym! Mieć prawo wyboru! Wy go nie macie! A mnie to prawo odebrali. Kiedy mnie przebudzili w tym cholernym szpitalu. I to mnie gnębi."
Verdana Rudan, Ucho, gardło, nóż, tłum. G. Brzozowicz, J. Granat i W. Szablewski

3/26/2018

portret: Macy

A to moja ex-współlokatorka Macy, na "rynku" w Osijek.
Macy ma 24 lata, pochodzi z Austrii i naprawdę ma na imię Maria Teresa. Ale taką sobie ksywę nadała i trzeba przyznać, że pasuje jej to. Tutaj nie studiuje, a robi praktyki w szpitalu - studiuje medycynę. Wychodzi co rano, wraca koło południa i potem ma czas wolny. Gdy przyjechałam, Macy była tu już od 3 tygodni, siedziała sama w ogromnym domu i bardzo ambitnie spędzała czas - uczyła się chorwackiego (zresztą zna chorwacki na poziomie pewnie B1 nawet, ma chorwackie korzenie), chodziła na siłownię i na lekcje tenisa. Później wszyscy się zjechali i Macy totalnie pochłonęło życie towarzyskie, wychodziła każdego wieczoru, wracała nad ranem i imprezowała na 100%. Do minionego czwartku... Bo złamała nogę. Nosi teraz gips i chodzi o kulach, ale nie straciła animuszu. No, a teraz jest moją ex, bo właśnie dziś się wyprowadziła. Chciałam poczekać z pisaniem o niej, ale wątpię, że będziemy miały okazję poznać się lepiej niż przez ten ostatni miesiąc, skoro już jej tu nie ma. Zmieniła pokój, bo nasz dom jest w zasadzie na przedmieściach, a ona chce być bliżej centrum, ludzi, klubów i wszystkiego. Tak się akurat niefortunnie złożyło, że połamała się akurat, ale ostatecznie pewnie jej te przenosiny wyjdą na dobre. Dziwnie się czuję bez niej teraz, ale bardzo tęsknić raczej nie będę. Była dobrą współlokatorką, nie syfiła, nie robiła hałasu i wszystko było w porządku. Niemniej jednak, nie mój typ człowieka. Mamy inne priorytety, na bank inną sytuację, przede wszystkim rodzinną i finansową, i właściwie wszystko inne. Zastanawiałyśmy się z drugą współlokatorką, czy gdybyśmy były takie imprezowe jak ona, to czy też by się wyprowadziła. Kto wie. Rozumiem ją w sumie - w Austrii mieszka z rodzicami, studiuje naprawdę trudny kierunek, to być może jej jedyny erasmus w życiu czyli 4 miesiące luzu, więc jeśli chce się wyszumieć, kiedy jak nie teraz?
Tym sposobem zostałyśmy z Alli same w wielkim domu i zastanawiamy się, czy nam kogoś dokoptują. Zawsze jest jakoś tak pusto, kiedy ktoś zwykle był, a nagle znika. Ale przywykniemy!

3/24/2018

miesięcznica

Miesiąc temu o tej porze powoli ruszałam na lotnisko, a wieczorem byłam już w Chorwacji. Wiem, że 30 dni to nie jest bardzo dużo, ale to mój rekord niebytności w Polszy, Poznaniu i w domu rzecz jasna też. Bardzo szybko minęło i mam poczucie, że zupełnie nie wykorzystałam tego czasu, choć przecież tyle się działo: Zagrzeb, Budapeszt, schronisko, welcome week, zajęcia na uczelni. Najbardziej zdruzgotana jestem tym, że przez miesiąc bycia tutaj nie napisałam 100 stron doktoratu. Prawdę mówiąc, nie napisałam nawet 10 (właśnie nad tym siedzę). I myślę, że to jest ten specyficzny czas, w którym już nie ma mnie w Polsce, a jeszcze nie ma mnie w Chorwacji. To nie jest jeszcze mój pokój, mój dom, moje miasto, moi znajomi - choć już teraz wiem, jak trudno będzie wyjechać za 3 miesiące. Ale w Polsce to już też nie jest mój pokój, moje miasto, moi znajomi. Polskie życie jest zawieszone, a to wciąż jeszcze jest zbyt nowe. Taki stan liminalny, jak w obrzędach przejścia. Nie wiem tylko, czy taki rytuał się liczy, skoro nie przechodzę do żadnego innego stanu, tylko po jakimś czasie wrócę do siebie. Może wrócę inna? Początkowo było niedowierzanie, każdego dnia wydawało mi się, że obudzę się w Poznaniu i pójdę na swoje zajęcia na swoją uczelnię i na obiad w swojej knajpie. Ale ten etap już minął. Zapewne niewiele osób na erasmusie analizuje swoją sytuację w ten sposób, ale ja jestem kulturoznawcą z zapędami filozoficznymi i wewnętrzny przymus, imperatyw (sic!), każe mi to robić ;) Ahm, i jeszcze czynnik towarzyski. Tu wszyscy nawiązujemy bardzo luźne relacje, wiemy, że za parę tygodni się rozstaniemy i zapewne nigdy więcej nie spotkamy. Nie zwierzamy się sobie z siebie, co najwyżej ze spraw bieżących. Nikt nie zarzuca kotwicy. A ludzie z Polski wydają się tacy dalecy, nawet najbliższa rodzina i przyjaciele. To specyficzne uczucie, bo będąc tam nie widujemy się czasem dłużej niż pół roku. A jednak inaczej się to odczuwa będąc tam, zajmując się swoimi codziennymi sprawami niż w oddaleniu 1000 kilometrów, kiedy właściwie nie ma żadnej stałej codzienności, wszystko płynne i na chwilę. Dziwne uczucie.
Mam dwoje przyjaciół, którzy często wyjeżdżają (w sensie osobno) i reprezentują przy tym zupełnie inne podejście do wyjazdów samych w sobie i do powrotów. Dla niego każdy wyjazd to pewnego rodzaju próba - sprawdza siebie samego i ludzi wokół. Weryfikuje, które relacje są naprawdę ważne, kto o nim pamięta, mimo, że go nie widuje. A kiedy wraca, sprawdza, na ile ten wyjazd zmienił jego i jego świat w pozytywny sposób. Najczęściej stawia i sobie i innym zbyt wysoką poprzeczkę, więc wyjazd bywa gorzki, a powrót prawie zawsze jest. A ona wyjeżdża po to, żeby oderwać się na chwilę od codzienności, nie zamierza niczego sprawdzać ani nikogo testować, ot, cieszy się wolnością od tego, jak jej życie zwykle wygląda. A kiedy wraca, nie komplikuje, zwyczajnie cieszy się z tego, że spotyka swoich przyjaciół i może znów zasnąć w swoim łóżku. Byłoby fajnie, gdyby każdy umiał patrzeć w ten sposób. I gdyby zawsze na kogoś czekał ktoś na lotnisku, na stacji czy choćby w domu, z herbatą.
Następne tak patetyczne refleksje dopiero za miesiąc, nie zrażajcie się! ;)

3/23/2018

czarny piątek

Dziś w całej Polsce odbywają się protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Temat wraca jak bumerang od dwóch lat. Tutaj mieszkam z dziewczynami z Austrii i z Finlandii, jedna z nich studiuje medycynę, druga będzie pielęgniarką położną i obie mają z tematem wiele do czynienia. Zarówno w Austrii, jak i w Finlandii aborcja jest legalna. Co ciekawe - jest legalna nawet w Chorwacji! Kraju, podobnie jak Polska, katolickim i raczej konserwatywnym. W Chorwacji można dokonać aborcji na żądanie do około 10 tygodnia życia płodu, niekiedy dłużej. Tak stanowi prawo ustanowione jeszcze za czasów komuny, w 1978 roku, zapis jest uznany za zgodny z nową chorwacką konstytucją z roku 90. Kiedy tu przyjechałam i usłyszałam to, byłam naprawdę zaskoczona tym, że kobieta może zażądać aborcji będąc nie gdzieś na zachodzie czy północy Europy, a na Bałkanach (tak, aborcja na życzenie obowiązuje we wszystkich krajach byłej Jugosławii), czyli południowym wschodzie. Przyznam szczerze - o polityce Chorwacji nie wiem nic albo prawie nic. Z czasem zaczęłam rozmawiać z ludźmi i dowiedziałam się, że obecnie władzę tutaj sprawują również konserwatyści, a liberalne prawo aborcyjne ma zostać zaostrzone w ciągu dwóch lat. W roku 2016 w Zagrzebiu odbywały się marsze pro life (w jednym z nich uczestniczył Dario Kordić - zbrodniarz wojenny sądzony przez trybunał w Hadze, taki paradoks) oraz rzecz jasna opozycyjne marsze organizowane przez środowiska lewicowe. Dowiedziałam się też, że w tym czasie w Osijek wyłoniła się niewielka grupa osób, które przed tutejszym szpitalem modliły się za kobiety planujące usunąć ciążę. Reasumując, to, co dziś dzieje się w Polsce, zaczęło się w tym samym czasie dziać w Chorwacji i na pewno będzie miało swój ciąg dalszy, ponieważ przygotowywana jest ustawa zakazująca aborcji całkowicie, bez wyjątków typu dziecko niepełnosprawne czy poczęte w wyniku gwałtu. Wiem, że każda strona ma swoje racje. Wiem też jednak, że usunięcie ciąży z pewnością nie jest łatwą decyzją. Przypuszczam także, że konieczność rodzenia dziecka poczętego w wyniku gwałtu musi być koszmarem. Wychowywanie dziecka niepełnosprawnego, kiedy nie ma się na to środków ani żadnego wsparcia, musi być trudne. Szanuję i podziwiam takich rodziców. Ale uważam, że powinnyśmy mieć wybór, jeśli nie zawsze, to chociaż w tych 3 przypadkach.

Jest 16:30, Poznań protestuje od 30 minut.

3/22/2018

portret: Maartin

W minioną niedzielę umówiłam się na spacer i kawę ze Słowaczką. Jako, że mieszkam daleko od centrum (a przynajmniej wszyscy tak twierdzą), zawsze jestem albo za późno albo za wcześnie. Tym razem byłam za wcześnie, więc pokręciłam się chwilę po rynku i zasiadłam na ławce. A dwie ławki dalej siedział jakiś gość i coś sobie jadł. I tak siedzieliśmy wspólnie na rynku. A że on był z rowerem i wielkimi torbami, zapytałam, czy jest travellerem. I był. Okazało się, że od 2 tygodni jest w drodze, jedzie z Holandii do... Chin. Prawdopodobnie dlatego tam, że dalej już nie można. Konkretnego powodu na podróż nie miał, właśnie skończył studia i stwierdził, że to pewnie jedyny czas, w którym nie ma żadnych zobowiązań i może przeżyć taką przygodę. Na pytanie, czy obawia się czegokolwiek po drodze, powiedział, że tylko sytuacji, w której zostałby na pustyni bez wody. Do Chin planuje dotrzeć w czerwcu, podobno ma dać znać. Zaskakujące, że w takiej małej mieścinie spotkał się chłopak z Holandii z dziewczyną z Polski. Mógł przybyć na rynek kwadrans wcześniej albo ja mogłam kwadrans później albo mogłam umówić się ze Słowaczką w innym miejscu i go nie spotkać. I miałby jednego kibica mniej. A dobre życzenia zawsze są w cenie! Zatem trzymajmy kciuki i czekajmy na wiadomość.
Panie i Panowie, oto Maartin, szaleniec z Amsterdamu:

3/20/2018

welcome week - tydzień drugi

1. wizyta w tutejszym schronisku
Moja ulubiona inicjatywa. Pojechaliśmy do schroniska taksówkami, bo to kawałek za Osijek. Ekipa nas oprowadziła i opowiedziała kilka ciekawych rzeczy. Schronisko istnieje tu od niedawna i początkowo był to tylko kawałek pola otoczony płotem. Z biegiem czasu i ku uprzejmości darczyńców, głównie jakiegoś Francuza, mogli postawić boksy i zadbać o udogodnienia dla psów (jest ich prawie 200) i dla siebie. Aktywnie prowadzą stronę na fejsbuku, pojawiają się też w centrum miasta, żeby promować adopcję zwierząt i... weganizm. Okazało się bowiem, że cała załoga schroniska to weganie, co ucieszyło mnie niezmiernie. Na drzwiach schroniska znalazłam też znajome naklejki - o prawach zwierząt, uchodźców i mniejszości seksualnych. Prawie jak w Poznaniu wśród naszych anarcho-wegan. Finalnie każdy z nas dostał jednego psa na smyczy i poszliśmy z nimi na dłuuuugi spacer. Psy miały ogromną frajdę, my też. Na pewno tam wrócę.


2. speed dating
Świetny pomysł, żeby się poznać , tylko w praktyce trochę nie wyszło, bo w kawiarni miejsca mało i finalnie siedzieliśmy przy stolikach, których przez cały wieczór już nie zmieniliśmy - ja z moją Finką plus do tego jakiś Włoch i Holenderka, z którą mam zajęcia. Więc w sumie już się znamy. Pogadaliśmy o holenderskiej polityce narkotykowej i ja i Alli (Finka) zmyłyśmy się do domu.
Zawsze wychodzimy pierwsze, bo jesteśmy najstarsze i nie chce nam się imprezować. Tzn. ja jestem najstarsza, a ona w pewien sposób nawet mnie wyprzedza - ma męża i 6-letniego syna. Więc również inne priorytety. Macy się z nami zanudzi ;)
3. movie night
Nie wiem, jak było, bo leżałam chora w łóżku. Ale ludzie ponoć poszli na "Tomb Rider" :)
4. Hulk's day
Czyli inaczej dzień świętego Patryka. Byliśmy z tej okazji w St. Patrick's Pub, piliśmy zielone piwo, na żywo grała jakaś kapela (muzykę z USA, nie z Irlandii) i było bardzo tłoczno, gwarno i wesoło. To był jednak dzień, w którym uświadomiliśmy sobie, że istnieją dwie grupy tutejszych erasmusów. Normalka - wszędzie i zawsze tworzą się grupy, a nawet grupki. Więc część osób spędziła wieczór u kogoś w mieszkaniu, a potem w tym okropnym klubie Tufna, a część poszła do innego miejsca, gdzie była irlandzka muzyka i nawet ludzie trochę tańczyli, potem do tego okropnego klubu Tufna, dać mu drugą (i ostatnią) szansę, a potem do domu. Całkiem w porządku, jak na taki pokawałkowany wieczór w pokawałkowanym gronie.

I to koniec naszego welcome weeku, choć podejrzewam, że ESN szykuje masę innych atrakcji i "atrakcji"... ;)

3/19/2018

welcome week - tydzień pierwszy

Wspominałam już wcześniej o ESN - organizacji, która zajmuje się studentami na wymianie. Niektórzy ich lubią, inni podśmiechują się, że to sekta, ja jeszcze zdania nie mam. Ale nasz ESN Osijek zorganizował nam welcome week, który finalnie trwał 2 tygodnie. Zaczęliśmy, gdy tylko wszyscy już zjechali do miasta. Mieliśmy takie oto atrakcje:
1. pierwsze spotkanie
ESN w Osijeku ma całkiem fajne, kolorowe biuro, w którym po raz pierwszy wszyscy się spotkaliśmy. No, nie wszyscy - przyszła połowa studentów. Druga połowa skutecznie się izoluje i ponoć są gdzieś w mieście, ale gdzie i co robią...? Dostaliśmy niepraktyczne upominki i praktyczne karty ESN, dzięki czemu mamy zniżki na różne rzeczy. ESN nam opowiedziało o sobie, my o sobie nie opowiedzieliśmy. Poszliśmy do pubu trochę się poznać. Polubiłam Słowaczkę, tę samą, której tłumaczyłam, dlaczego nie jem mięsa, Włocha, który był w Polsce i wzięło go na poważne tematy - Oświęcim, gdzie był i płakał. Reszty jakoś nie pamiętam, ale jedno jest pewne - jestem najstarsza ze wszystkich. I chyba tylko mi nie chodzi o to, żeby stale tu imprezować. I kiedy mówię, że miasto mi się podoba, bo architektura, kawiarnie i historia - patrzą na mnie dziwnie. Mamy inne priorytety, ale zdecydowałam się na te wydarzenia wszystkie chodzić, żeby jednak tych młodziaków poznać trochę i po angielsku pogadać...
2. photo hunt
Chodziło o robienie zdjęć. Pogoda była pod psem, ESN podzielił nas na drużyny, rozdał nam mapki i zdjęcia obiektów, które mieliśmy znaleźć i sfotografować. Pierwsza drużyna wygrywała. Moja drużyna była polsko-hiszpańsko-nigeryjska. I przegrała. Po wszystkim kawa i do domu.
3. welcome day
Powitanie na uniwersytecie. Znów niepraktyczne gifty, formalności, informacje (dowiedzieliśmy się na przykład, że kiedy wyjeżdżamy stąd na dłużej niż 3 dni, musimy powiadomić uczelnię, a uczelnia powiadamia policję). Studenci tutejszej ASP przygotowali nam powitalny występ, a studencka restauracja przywiozła lunch. Znalazłam dla siebie makaron z warzywami, więc byłam zadowolona.
4. pub crawl
Czyli turnee po pubach. Byliśmy w 5 różnych knajpach, w każdej około godzinę. Dostawaliśmy piwo albo rakiję (owocowa była pyszna, ziołowa wstrętna!), siedzieliśmy, gadaliśmy, trochę tańczyliśmy. We wszystkich tych miejscach muzyka była głośna i odbiegająca od moich gustów, bo głównie dance itd, ale w jednym klubie grali też lata 80., więc tam było nieźle. Na końcu ludzie chcieli iść do klubu o nazwie Tufna, więc polazłam zobaczyć, co to za sławny przybytek. Tufna ma 3 sale, 2 piętra i nieprawdopodobny tłok. Właściwie nie da się tam ruszyć, a co dopiero tańczyć, ale z jakiegoś powodu właśnie to miejsce sobie erasmusy upodobały. Wyszłam stamtąd po kwadransie, ale ostatecznie był to całkiem miły wieczór, nawet mimo różnic muzycznych i wiekowych ;)
5. Budapeszt
ESN zorganizował nam jednodniowy wypad do Budapesztu. Ruszaliśmy o 5 rano, przed 10 byliśmy na miejscu, na granicy strażnicy nawijali do mnie po polsku (Polak i Węgier dwa bratanki...). Budapeszt zachwycający, budynki dech zapierają, atmosfera miasta świetna, spędziliśmy tam naprawdę miły dzień. Zdjęć wrzucam niewiele i nie są to zabytki, ponieważ nie wiem, jakie zabytki widziałam. Tu kolejna śmiesznostka - mieliśmy przewodnika, Chorwata. I mówił on tylko po chorwacku. Tak się akurat złożyło, że była to wycieczka łączona - ludzie z Osijek plus studenci erasmusa. Ale jechała nas tylko garstka i poza mną i moją fińską współlokatorką wszyscy byli z krajów byłej Jugosławii, więc rozumieli. Tylko my dwie nie miałyśmy pojęcia, co się właściwie dzieje, co było absurdalne i bardzo zabawne. Więc więcej i poważniej o Budapeszcie innym razem, póki co tylko tyle:





3/18/2018

Zagrzeb vol. 2

Po tygodniu luby mój wyjechał. Żeby załagodzić moment rozstania, odwiozłam go do Zagrzebia, gdzie zostaliśmy na jeszcze jedną noc. Pojechaliśmy w piątek, dotarliśmy około 14. Poszliśmy na obiad, a potem na włóczęgę po mieście. Pogoda była okropna, zacinał deszcz ze śniegiem, na mrozie wszystko zamarzało i po chodnikach raczej się jeździło niż chodziło, a że barierek i płotów w Zagrzebiu nie ma, trzeba było uważać, żeby nie wpaść pod tramwaj, jak bułhakowski Berlioz. Poszukaliśmy akademii artystycznej - mając u boku artystę (nienawidzi tego określenia), jestem skazana na wycieczki po muzeach, galeriach, których nie rozumiem, oraz nawet akademiach, żeby zobaczyć, jakie tam studenty mają warunki. Zobaczyliśmy więc akademię, całkiem mu się spodobała. I później poszliśmy do Muzeum Iluzji. Ale była zabawa!


Wieczorem poszliśmy na kawę do najgorszej chyba kawiarni w Zagrzebiu - najgorszej, bo najporządniejszej. Nie można było palić, na ścianach wisiały obrazy (podobno krzywo), kawę dostałam w filiżance na dnie, choć nie zamawiałam espresso, alkoholi nie mieli, kartą nie można było płacić, a kelnerka znała po angielsku może 2 słowa. Jednak lepiej chodzić do mordowni. Więc poszliśmy do dwóch - do jednej na rakiję, do drugiej na mohito.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na jeden z najpiękniejszych cmentarzy w Europie - Mirogoj. Powstał pod koniec XIX wieku, jest wielowyznaniowy i leżą tam najwybitniejsi Chorwaci. Piękny, nawet zimą.


Na końcu odwiedziliśmy jeszcze Museum of Broken Relationships, w którym eksponatami są przedmioty ważne niegdyś dla związków, które się już rozpadły. Była nawet wbita w deskę siekiera! Przy każdym przedmiocie jest kartka z historią, imionami partnerów, datami ramowymi relacji oraz narodowością. Znaleźliśmy tylko jedną historię z Polski, więc jeśli ktoś ma potrzebę oczyścić się i wspomóc przy okazji muzeum - to chyba dobry pomysł.
A po obiedzie dotarliśmy na dworzec autobusowy, gdzie rozjechaliśmy się w przeciwne strony - na lotnisko oraz z powrotem do Osijek. I mimo, że się czasem nie cierpimy,  rozstaliśmy się wśród łez i smarków. Pełen patos ;)

3/17/2018

ciemna strona miasta || portret




Dziury po kulach. Wciąż.
Czwarte co do wielkości miasto w Chorwacji, tętniące życiem, a jednak mocno złamane. Ostrzelane ściany i opuszczone budynki są tu na porządku dziennym. A młodzi przeważnie nie chcą tu mieszkać i wieją do większych miast albo za granicę. Miasto urokliwe, ale przez to i przez wzgląd na swoje wschodnie położenie - z niewykorzystanym potencjałem.
I nadal nie wszystko jest tu w porządku, natykam się czasem - i w Osijeku i w Zagrzebiu - na takie kwiatki:

A jak to jest z tym miastem i jak było podczas wojny, opowiedział mi mój buddy. Zamierzam na łamach tego bloga robić czasem "portrety" - pokazywać ciekawych ludzi, których tu spotykam i opisywać ich historie. Ale ten portret będzie nietypowy, ponieważ on akurat prosił, żeby jego danych ani zdjęć nie zamieszczać.

Ma teraz 28 lat, kończył ekonomię, ale nie pracuje w zawodzie. Właściwie w ogóle nie pracuje - obecnie jest na stażu w jakiejś firmie IT. Programuje - sam się nauczył. Po studiach chciał wyjechać na Zachód, do Niemiec, ale nie mógł znaleźć tam pracy, podobno ze względu na jego niemiecki. Nie wyszło i wrócił do Osijek. Zawziął się jednak i nie daje za wygraną. Dużo pracuje, nie imprezuje, jest ambitny i naprawdę zdeterminowany. W Osijek mieszka z rodzicami, to starsi już ludzie. Nie jest to dla niego komfortowa sytuacja, ale lepsza niż gdyby miał coś wynajmować z przyjaciółmi. Jego znajomi czasem wynajmują - tłoczą się w czwórkę na jednym pokoju, żeby odłożyć trochę grosza. W związku nie jest. Mówił, że ostatnim razem była na wymianie dziewczyna, z którą coś iskrzyło. Były jednak dwa problemy - była dla niego zbyt bezpośrednia, to od niej wyszła inicjatywa, żeby może spróbować. A po drugie - nosiła burkę. A on nie może przez to przeskoczyć. I generalnie związki chyba nie są dla niego. Nie umie się oddać, czuje się kontrolowany. Nie potrafi.
Jego rodzina dobrze wspomina czasy Jugosławii. Prababcia znała nawet Tito, kiedy przyjeżdżał do miasta, witała go chlebem. Żyło się spokojnie, głosy niepodległościowe nie były silne, Jugosłowianie cieszyli się dużą dozą wolności. Gdy Tito zmarł, Słowenia i Chorwacja jako pierwsze ogłosiły niepodległość. Zróżnicowane etnicznie i religijnie Bałkany ogarnęła wojna domowa, która swój początek miała w Serbii.
Nie mam na celu historycznej analizy, więc zainteresowanych przyczynami i przebiegiem, odsyłam do źródeł.
Ziomek opowiadał, że gdy wojna miała miejsce, miał już 6 lat. Właściwie był dzieckiem ulicy. Dzieciństwo upłynęło mu wśród świszczących kul i niepokoju o jutro. Przez Osijek przechodził front, miasto miesiącami było ostrzeliwane, zburzono mosty i niektóre budynki. Stracił dziadka - Serbowie obcięli mu głowę. Jego ojciec ma serbskie imię - Bronko. Jednak po dziś dzień przedstawia się jako Bronislav, bo to jest chorwackie. Chorwaci nadal nie żyją dobrze z Serbami, lubią się natomiast z Bośniakami.

Po wojnie ludzie stali się agresywni, pojawiły się gangi, mój ziomek sam miał taki epizod, był nawet skinheadem, co dziś uznaje za idiotyczne i ma nadzieję, że mimo tego wszystkiego, jest względnie normalny. Swoich rodziców nie lubi, oni też zmienili się przez wojnę, matka przestała być tą samą osobą, leczyła się psychiatrycznie. Nie mają najlepszego kontaktu. A on sam jest przez to wszystko nadłamany. Mógłby żyć inaczej, gdyby nie wojna. Musi się starać dużo bardziej niż inni, żeby choć zbliżyć swoje szanse do rówieśników z Zachodu.

Mieszkając tu, każdego dnia mijam dziesiątki ludzi, którzy wszystko to pamiętają. Część z nich może uczestniczyła w walkach, wielu z nich straciło swoich bliskich - dosłownie lub choćby w przenośni. Czasem widzę tych, którzy się nie podnieśli, mają to wyryte na twarzach, mają czarne puste oczy. Ale w większości żyją jak gdyby nigdy nic. Ale co innego mają robić? Biorąc pod uwagę, że ta wojna była tak przecież niedawno, świetnie im idzie. Mają ładne miasto, lubią siedzieć razem w kawiarniach, są wyluzowani.

Zastanawiam się, czy jeśli wojna w Syrii wreszcie się skończy, oni też tam płynnie wrócą do normalnego życia i za 20 lat tylko dziury po kulach i smutne oczy niektórych będą przypominać o tym, co teraz się tam dzieje.

3/16/2018

trochę kultury!

Chcąc zażyć trochę bałkańskiej kultury, obejrzałam 2 filmy i posłuchałam trochę muzyki.

Pierwszy film - "Powtórnie narodzony", reż. Sergio Castellitto, Hiszpania/Włochy, 2012. Powstał w oparciu o książkę pod tym samym tytułem, napisaną przez Margaret Mazzantini, którą to książkę czytam obecnie. Rzecz się dzieje dwutorowo - współcześnie i w latach 90., w Rzymie i w Sarajewie. Jest to historia bardziej niestety miłosna, ale też wojenna (choć wolałabym inne proporcje). Włoska studentka przyjeżdża do Sarajewa w celach naukowych (Penelope Cruz), poznaje swojego przewodnika, ale i młodego fotografa z Genui (Emile Hirsch). Próbują założyć rodzinę, ale ona nie może utrzymać ciąży, pomaga im dziewczyna z Sarajewa, która wynajmuje brzuch. Sprawy się komplikują, bo fotograf zaczyna ciężarnej Asce okazywać względy, a o Penelope zdaje się zapominać. W tle wali się miasto, umierają ludzie, umiera nawet Kurt Cobain, którego słuchali bohaterowie. Włoszka wraca po latach do Sarajewa, z dorosłym już potomkiem, i wtedy dopiero poznaje prawdziwą historię mężczyzn swojego życia - fotografa, przewodnika, ale i syna. Warto - dla Penelope i dla Sarajewa.

Drugi film - "Sieranevada", reż. Cristi Puiu, Chorwacja/Francja/Macedonia/Rumunia/Bośnia i Hercegowina, 2016. Prawie trzy godziny spędzone w ciasnym rumuńskim mieszkaniu podczas stypy. Umiera nestor rodu, cała wielka rodzina zbiera się razem, oczekują księdza, który bardzo się spóźnia, czas spędzają na światopoglądowych dyskusjach i rodzinnych utarczkach, na jaw wychodzą różnice w spojrzeniach, skrywane latami tajemnice, pojawia się czyiś nielubiany partner oraz naćpana koleżanka. Przez prawie 3 godziny cała rodzina próbuje zasiąść do wspólnej wieczerzy. A chodzi nie tylko o to jedno spotkanie przy okazji stypy, ale o całą historię rodziny - tej i innych rumuńskich. Film nużący, ale ambitny, inteligentny i dowcipny.

A gwoli ciekawostki - oba filmy niedostępne w Chorwacji. Ha!
O Kusturicy nawet nie piszę, bo chyba zbyt oczywisty jest ;)

Bałkańskiej muzyki też słucham trochę, m.in. Bijelo Dugme, najbardziej popularny zespół rockowy Jugosławii, założony zresztą przez samego Gorana Bregovica. Bijelo Dugme otworzyli Bałkanom drogę do rocka

Ale ale! I w Polsce można bałkańskiej muzyki posłuchać. Istnieje bowiem polsko-serbski zespół Caryna, który jest, moim zdaniem, znakomity. Caryna realizowała projekt Slovanska Dusa, w ramach którego grali pieśni polskie, czeskie, ale i serbskie, macedońskie, rumuńskie... Po wpisaniu na yt Caryna, wyskakuje lista 47 filmów i tę to listę najbardziej warto odsłuchać. Cała dzika, melancholijna i rozdarta słowiańszczyzna jest tam zamknięta. Ze względu na kiepską niestety jakość, wrzucam jedną tylko pieśń, macedońską akurat. Ciekawi niechaj drążą sami:



3/15/2018

wpadki #1

Zabawne sytuacje zdarzają się niemal codziennie. Bawią mnie tu głównie dwie sprawy: walka o przetrwanie i walka o zrozumienie. W pierwszym przypadku mam na myśli jedzenie. Że Bałkany są niewegańskie, wiedziałam już wcześniej. Mimo to, gdy zobaczyłam, że w mojej dzielnicy jest Lidl, robiłam sobie pewne nadzieje, choć nie takie, jak mój luby - spodziewał się znaleźć tam hummus i tofu. W Lidlu jednak ani hummusu, ani tofu ani żadnej wegańskiej pasty do chleba ani nawet cieciorki uświadczyć się nie da. Jest mleko sojowe, a to i tak luksus. Trochę lepiej jest w Kauflandzie - mają tofu. I to by było na tyle. Na szczęście przywiozłam z Polski swój blender, więc mogę robić pasty, obiady i nawet ciasta w domu. Moje współlokatorki patrzą na to dziwnie, ale do tego przywykłam już w Polsce. Podczas pierwszego tygodnia, kiedy nie byłam tu sama, wstukiwaliśmy w jedzeniową aplikację hasła takie jak weganizm, wegetarianizm, potem już tylko roślinne opcje, a na końcu kuchnię włoską, bo zawsze była szansa na jakiś makaron (jest w jednej restauracji na całym mieście). Na szczęście nawet do Osjeku dotarło wegaństwo - jest tu jedna jedyna wegańska knajpa, zwie się Vege Lege i jest czymś pomiędzy barem a fastfoodem, mają głównie burgery, tortille i tego typu rzeczy. I żadnych słodyczy poza naleśnikami. Ale są, więc przetrwam. Wprawdzie zamknięci w weekendy, ale przetrwam.

 Sprawy komplikuje też trochę nasza lodówka - mieszkamy w trójkę i mamy maleńką lodóweczkę, po małej półeczce dla każdej. Bez zamrażarki. Dopóki było zimno, trzymałyśmy część jedzenia na dworze, ale teraz...
Ahm, i zabawna też okazała się moja dizajnerska kreatywność - chcąc stworzyć sobie misę na owoce, sięgnęłam po coś takiego:

Luby uświadomił mnie, że to klosz od lampy.
Ahm, i tak długo nikt nie komentował mojego jedzenia, jak długo nie pojawili się sąsiedzi ze Słowacji. Tu już był szok, niedowierzanie i potrzeba długiego tłumaczenia. Im bliżej Polski, tym bardziej swojsko. Wszyscy inni, i Chorwaci i reszta erasmusów, do których informacja przeciekła, nie mają z tym problemu.

Walka o zrozumienie to oczywiście walka językowa. Niestety, obie moje współlokatorki spikają bardzo dobrze, a ja dukam i mylę czasy, a nawet rzeczowniki. Ostatnio jedna z nich zapytała, jak w Polsce wygląda recykling i czy tu też będziemy segregować, więc mówię, że pewnie, chętnie, ale niestety nie mamy kosza na organiczne... naczynia. Nie odpady, a naczynia. Ekhem. No i zdarza się też, że ktoś coś do mnie mówi, a ja - mimo, że raczej wszystko rozumiem - nie czaję, o co chodzi, więc blefuję i brnę w odpowiedź twierdzącą albo przeczącą. Udawało się do momentu, w którym Macy zapytała, czy mam gumę do żucia (usłyszałam coś o torbie; bo ona kurde aż za poprawnie mówi), powiedziałam, że nie, a ona na to, że przecież słyszała, jak mi stukały w kieszeni, gdy biegłam na tramwaj. Well...

Dość zabawne było też moje poszukiwanie roweru. Bo Osijek za duży, żeby chodzić piechotą, za mały, żeby ciągle tłuc się tramwajami. Więc na takim ichnim OLX-ie szukałam używanego roweru. Znalazłam jeden śliczny, biały, pomalowany w wiśnie i z biedronką na kierownicy. Mój ziomek zadzwonił do właściciela - ogłoszenie nieaktualne. Znalazłam kolejny, też z biedronką - ziomek zadzwonił - to za miastem, trzeba by autem po niego jechać. Więc w końcu kupiłam inny, droższy i bez biedronki. No ale koszyka nie miał. Okazało się jednak, że w Osijek jest Decathlon, gdzieś na obrzeżach miasta, w okolicach dworca autobusowego. Dojechałam więc rowerem na dworzec, pokrążyłam po okolicy Decathlonu nijak nie mogąc znaleźć, dwa razy wjechałam w jakiś tunel, którym dojechałam na polne drogi, wróciłam na dworzec, przypięłam rower (prawdopodobnie jako jedyna, tu nikt o to nie dba, ludzie sobie chyba trochę bardziej ufają) i wzięłam taxę. Bo tu bardzo tanie taksówki. Jechałam tą taxą pewnie maksymalnie 7 minut, weszłam do Decathlonu, znalazłam koszyki - były drogie i zbyt skomplikowane jak na mój blond rozum, zwłaszcza, że nie mogłam przymierzyć do rowera, bo przecież stał 3km dalej, na dworcu. Wyszłam, zadzwoniłam po kolejną taksówkę, jedziemy, facet pyta, o której mam autobus i czy się musimy spieszyć... Wysiadłam, odpięłam rower i odjechałam. Na dzień dzisiejszy mam już jednak koszyk i mogę kupować na targu świeże owoce bez konieczności wożenia ich na plecach.

Same więc sukcesy, ale okupione effortem.

3/14/2018

jak to jest z tymi obcokrajowcami?

Kiedy jestem w Poznaniu, mam zwyczaj siadywać na ławce na deptaku, pić kawę i gapić się na ludzi. Może to jest zwyczajne marnowanie czasu, ale kulturoznawca zawsze może sobie powiedzieć, że jest flanerem, włóczęgą krytycznie kontemplującym miejskie życie. Bywam więc flanerem i obserwuję ludzi - jak się zachowują, jak są ubrani, w jakim są nastroju, czy się spieszą. Zastanawiam się, dokąd mogą iść, gdzie pracują, gdzie mieszkają, czy dobrze im się żyje w mieście. I zdarza się, że gdy tak siedzę, ktoś do mnie podchodzi, zagaduje. Często są to jakieś niebieskie ptaki, potrzebujące rozowy i/albo monet na jedzenie czy wino, ale zdarzają się też obcokrajowcy. Zagadują, bo chcą po prostu pogawędzić z Polakami, a ja to zawsze bardzo chętnie robię, bo ciekawa jestem, po co przyjechali, na jak długo, czy im się Polska i Poznań podoba, co o nas sądzą. Zawsze mają pozytywne wrażenia, lubią Polskę i Polaków, mówią, że jesteśmy sympatyczni, pomocni, a ja często mam wrażenie, że mówią o kimś innym. Nie znają nas smutnych, marudzących i zakompleksionych, jakimi my sami siebie znamy. W ich oczach jesteśmy fajni (mam ogromną nadzieję, że w ostatnim czasie nie zmieniło się to drastycznie), w swoich własnych - różnie to bywa.

Chorwaci są sympatyczni, pomocni, nie marudzą. Każdy tutaj, kogo proszę o pomoc, ze szczerą chęcią mi jej udziela. Jadranka, właścicielka mojego obecnego domu, jest przesympatyczna, obie z matką są serdeczne i bardzo gościnne. Pierwszy raz na posterunek starowinka poszła ze mną, sterczała tam godzinę, w ogóle jej to nie przeszkadzało, a po wszystkim zaprosiła nas na czaj. Siedzieliśmy: ona, Jadranka, Macy, ja i mój luby, a one nawijały do nas po chorwacku bez przerwy, zupełnie się nie przejmując, że nic im nie umiemy odpowiedzieć.
- Możemy mówić po chorwacku, nie ma problemu, wszystko rozumiemy - zażartował mój luby.
- O, rozumie! - ucieszyły się obie.
- Zobacz, skumały dowcip.
- Nie sądzę. To co powiedziałeś, po polsku i po chorwacku brzmi podobnie. One naprawdę myślą, że rozumiemy.
I tak siedzieliśmy, wyłapując tylko pojedyncze słowa, a i tak to była jedna z najmilszych herbat, na jakich w życiu byliśmy. Jadranka i jej matka pożegnały nas ciepło, podały nam kurtki, łapały nas za ręce.

Zastanawiam się wobec tego, czy to aby nie jest tak, że gdy jesteś w obcym kraju, ludzie są dla ciebie mili*. Odpowiadają ci na pytania, wskazują drogę, zapraszają na herbatę, bo w sumie dlaczego mieliby tego nie zrobić. Ty przecież grzecznie prosisz i otwierasz się na nich, bo wiesz, że jesteś od nich zależny, a i chcesz swoją nację godnie reprezentować, a oni chcą dobrze wypaść, a i ciekawi są innych, więc są mili. Nie wiem, czy Chorwaci są tak fajni dla siebie nawzajem, wiem natomiast, że Polacy nie zawsze. Więc może to jest tak, że w każdym kraju mieszkańcy są mili i serdeczni dla przyjezdnych. Może to wynika z jakiejś elementarnej empatii, kiedy wiesz, że ktoś nie jest u siebie i może czuć się zagubiony i potrzebować pomocy w czytaniu najprostszych znaków. Hipoteza do sprawdzenia - trzeba by było po powrocie do Polski udawać obcokrajowca.

*O ile oczywiście jesteś w tej uprzywilejowanej pozycji, że twój pobyt jest z polecenia, zinstytucjonalizowany albo jesteś turystą. Trochę gorzej, jeśli masz inny kolor skóry, wierzysz w innego boga i nie do końca wiadomo, skąd się wziąłeś, po co i  na jak długo.

Osijek

Parę słów o moim nowym mieście. Osijek leży na wschodzie Chorwacji, to takie ichnie kresy. Można się także spotkać z nazwą Eszek albo Esseg, przez wzgląd na wpływy węgierskie, niemieckie, ale także austriackie i tureckie.  Nazwa podobno oznacza falę - stąd też fale w tle bloga. Osijek leży w regionie Sławonii, położony jest nad Drawą i liczy sobie około 130 000 mieszkańców. Jest to czwarte największe miasto Chorwacji. To tu znajduje się mój nowy uniewerek imienia Josipa Juraja Strossmayera, który był biskupem, działaczem społecznym i pomysłodawcą kulturowego zjednoczenia Jugosławii.
Osijek cieszy się też opinią najbardziej zielonego miasta Chorwacji - ma 17 parków i wiele zielonych skwerów. Ma też własną Copacabanę, nazywaną przez tubylców Kopiko - to czynne latem centrum sportowe, ulokowane nad Drawą, gdzie można korzystać z basenów, zjeżdżalni etc. Ma też swoją twierdzę zwaną Tvrđa - jest to barokowa starówka wybudowana przez Turków. Tvrđa pierwotnie była czymś w rodzaju fortyfikacji, która zresztą świetnie się zachowała, z czasem jednak nazwa przyjęła się na określenie całego starego miasta.
Tyle z faktów, o których poczytać można w przewodnikach i na Wikipedii.

Jeśli zaś chodzi o moje wrażenia, Osijek jest urokliwym miastem, na swój specyficzny sposób. Jest (a właściwie wraz z wiosną zaczyna być) zielony, może poszczycić się piękną architekturą,


szeroką Drawą
oraz drawostradą z ścieżkami dla pieszych, rowerzystów i z kolorowymi ławkami, a także kulturą nieodbiegającą w niczym od innych europejskich miast - na ulicach stoją pojemniki do segregacji odpadów, w tutejszym Kauflandzie można w specjalnym automacie sprzedać puszki i butelki,
a także zdezynfekować sobie ręce (!),

a do tramwaju, w którym zawsze gra muzyka, wchodzi się jednym wejściem, a wychodzi innym, nikt się nie pcha i nie spieszy.
Przekleństwa za to mamy dokładnie te same:
Podobno Osijek stanowi też kulinarną stolicę przynajmniej Sławonii, jeśli nie całej Chorwacji. Tego akurat przez wzgląd na swoje wegaństwo nie doświadczę, ale więcej o smakach Osijeku oraz ciekawostek na temat samego miasta może opowiedzieć... Robert Makłowicz! :) Polecam, naprawdę sympatyczny odcinek:

3/13/2018

szok kulturowy #2

... ponieważ należało załatwić dzikie mnóstwo spraw:
1. zarejestrować się na uczelni
Niby nic trudnego, ale musiałam iść dwukrotnie, bo Chorwaci mają elastyczne poczucie czasu i to nie ma dużego znaczenia, czy ktoś jest w biurze czy nie, czy ktoś się spóźni czy nie.
2. zameldować się na policji
Kiedy się przyjeżdża do Chorwacji na dłużej, ktoś, kto wynajmuje ci dom, musi iść cię "zameldować". Możesz zostać 90 dni, ale, że Erasmus zwykle jest dłuższy, musisz iść ponownie, wypełnić dwa formularze i dopiero wtedy uzyskujesz pełną zgodę na pobyt tymczasowy. Aha, a jeśli chcesz wyjechać z miasta na dłużej niż 3 dni, musisz o tym zameldować na policji lub ewentualnie na uczelni - mówisz dokąd jedziesz, po co i kiedy wracasz. Tak tak. Więc zameldowała mnie mama właścicielki, Marija, a Macy pomagała w translacji. Spędziłyśmy tam godzinę, bo pan policjant wysłuchał prośby, poszedł z kimś pogadać, wziął ode mnie paszport, poszedł po kawę, zajął się innymi sprawami, a po jakimś czasie chwycił wreszcie mój paszport i jął niespiesznie wystukiwać literki na klawiaturze, co chwilę robiąc sobie przerwę. O dziwo nie zrobił błędu w moim nazwisku, co w Polsce zdarza się notorycznie, natomiast pomylił moją datę urodzenia i papier z błędem nam wydał. Jestem zameldowana, a za 2 tygodnie będę musiała zameldować się ponownie, już bardziej serio. No takie wymogi.
na posterunku.

3. uzyskać numer OIB
To numer będący czymś pomiędzy PESEL-em, NIP-em i REGON-em. Tak sądzę. W tym celu trzeba iść do tax office, wypełnić papiery i od ręki dostaje się ten numer. Tylko najpierw trzeba trafić do tax office, trafić do odpowiedniego pokoju i wypełnić chorwackie papiery. W takich procedurach pomocni są buddy, ale mój ziomek w pracy, więc musiałam zdać się na los, ponownie. Błąkając się po korytarzach, spotkałam tubylca w pachnącym płaszczu. Na moje pytanie, czy mówi po angielsku, odpowiedział, że tak, ale mam chwilę poczekać, bo musi gdzieś zadzwonić. Nawijał przez telefon dobrych 5 minut, po czym spytał, o co chodzi. Mówię mu, że o ten numer, więc pokazał mi, gdzie iść, poszedł tam ze mną, podszedł do okienka, pobrał wniosek i go za mnie wypełnił. Poświęcił mi co najmniej pół godziny swojego czasu i dzięki niemu mam mój OIB. Już prawie jestem obywatelem Osijek!
mój dobroczyńca.

4. załatwić sobie Butrę
Butra to taka nasza PEKA, karta na publiczny transport. Podobnie jak PEKĘ, wyrabia się ją w specjalnym punkcie, do którego ustawiają się dłuuuugie kolejki. Pierwszego dnia się poddałam, kolejnego okazało się, że trzeba pobrać numerek. Mój był 567. Wchodził akurat 422. Poszłam na obiad, wróciłam, czekałam jeszcze przez jakiś czas i doczekałam się swojej Butry. Pika się nią wchodząc do tramwaju, dokładnie tak samo jak w Polsce.
BUTRA point.

5. załatwić chorwacki numer i roaming do Polski
Punktu z najlepszym ponoć i najtańszym operatorem nie mogłam znaleźć, więc poszłam do T Mobile (tutaj T Magenta). Połowa obsługi nie mówiła po angielsku, połowa so-so, więc metodą google translatora i zapisywania sobie cen i gigabajtów na kartkach, załatwiłam numer i jakiś ponoć korzystny pakiet.
Kupiłam jeszcze kilka rzeczy do pokoju, który był prawie pusty, a teraz wygląda tak:

i mogłam już spokojnie zacząć żyć w nowym mieście.

Wszystkie te sprawy nie tyle kosztowały mnie dużo nerwów, co przerastały mnie swoim zbiurokratyzowaniem, absurdalnością i barierą językową. Byłoby mi dużo łatwiej, gdyby mój ziomek mi asystował. Tymczasem asystował mi mój luby, ale on niewiele mógł mi w praktyce pomóc, poza zapewnieniem towarzystwa.

Organizując to wszystko, myślałam o tym, jakie to upierdliwe i dziwne dla mnie, ale myślałam też o tych, dla których to dużo trudniejsze i którzy nie mają swoich ziomków do pomocy, a i tubylcy niekoniecznie chcą im iść na rękę, tak jak mi - o uchodźcach. Ja miałam trudności, nie wiedziałam, gdzie iść, o co poprosić, nie rozumiałam chorwackich formularzy, ale właściwie wszyscy naprawdę chcieli mi pomóc i zależało im na tym, żeby umożliwić mi pobyt tutaj. Jestem tu mile widziana, bo jestem tu dzięki wymianie studenckiej, mój uniwersytet mnie poleca, a ten tutejszy chce mnie ugościć i wszystkim - mi również, bo chcę tu być - zależy na tym, żeby te formalności były dla mnie jak najbardziej jasne i jak najmniej stresujące.
Z racji tego, że piszę o prawach człowieka, działam w Amnesty International, a i byłam edukatorką w tematyce uchodźczej, mogłam uczestniczyć w warsztatach, w których przeprowadzano nam symulację - my, uczestnicy, wcielaliśmy się w uchodźców. Wymyślaliśmy swoją historię, swoje życie w jednym z krajów, a potem prowadzący informował nas, że wybuchła wojna i musimy wiać, mamy parę minut na przygotowanie listy niezbędnych rzeczy, później niektóre musieliśmy wykreślać, bo były za ciężkie albo niedozwolone. Aż wreszcie trafialiśmy do obcego kraju, musieliśmy wypełniać formularz w niezrozumiałym dla nas języku, więc wypełnialiśmy go na oślep. I potem, w zależności od decyzji, mogliśmy rozpocząć nowe życie. "Nowe życie", z konieczności, nie z wyboru.
Samo to ćwiczenie było dla nas ogromnym przeżyciem, co dopiero, kiedy rzecz się dzieje naprawdę Ludzie odmienni kulturowo docierają do obcego kraju i muszą zacząć w nim funkcjonować, MUSZĄ. A żeby zacząć, żeby się zaadaptować, muszą wiedzieć, gdzie kupić bilety, gdzie jest urząd i co w nim trzeba załatwić, w którym sklepie co można kupić i skąd to wiedzieć, kiedy szyldy nic nie mówią, a w swoim ojczystym języku nie ma do kogo mówić. Podstawowe błahe sprawy, umożliwiające prowadzenie normalnego życia - mieszkania, spacerowania, gotowania, uczestniczenia w życiu społecznym, poruszania się po mieście. Jak trudna do wypracowania musi być ta podstawa, kiedy się nie ma nikogo do pomocy, a w miejscach, które trzeba odwiedzać, nie zawsze jest się mile widzianym.
Wobec powyższego, trudno mi zrozumieć stanowisko, według którego Obcy powinni być wdzięczni za samą możliwość przebywania gdzieś. Jakby to, że przebywanie to jest trudne, niezrozumiałe i trudne do zorganizowania oraz to, że trzeba było zostawić za sobą całą swoją historię, tożsamość i dom, nie miało znaczenia.
Wszystko to rozgrywało się pod koniec lutego, a więc w czasie, kiedy ucierpiała syryjska Ghouta. Ja mam trudności, bo sama tak wybrałam, a przecież wiadomo, że możliwość wyjazdu na zagraniczną uczelnię, gdziekolwiek by ona nie była, jest pozytywna. Oni tam mają trudności nie tylko w życiu gdzie indziej, ale nawet w wydostaniu się z domu, który stał się piekłem.
Żyjemy w tym samym świecie, a tak różny jest on dla nas.



szok kulturowy

Do Osijek dotarłam 25 lutego, pod wieczór. Na dworcu autobusowym czekał na mnie mój buddy. Tu spieszę z wyjaśnieniem, że istnieje taka organizacja jak ESN, zrzeszająca wolontariuszy, którzy chcą pomagać studentom na wymianie, organizować im rozrywki i wdrażać ich w podstawy codziennego funkcjonowania w nowym miejscu. Mój ziomek jest rok starszy ode mnie i studia ma już dawno za sobą, teraz pracuje i właściwie nie ma czasu na asystowanie mi, więc poza doprowadzeniem mnie do mojego miejsca zamieszkania i jeszcze jednym spotkaniem, nie widzieliśmy się. Ale parę słów o nim jeszcze się pojawi. Wracając do pierwszej niedzieli tu - ziomek zaprowadził nas na tramwaj, a szliśmy długo, pustymi ulicami. Zaczynałam nabierać podejrzeń, że wybrałam straszną dziurę. W końcu wsiedliśmy do tramwaju, a w nim jakaś dziewczyna miała atak, cała się trzęsła i coś wdychała. Wysiadły z koleżanką przy szpitalu. Teraz byłam już pewna, że chcę wracać do domu, a w przekonaniu tym utwierdziła mnie droga do nowego domostwa - długa (jak mi się wydawało) i przez tereny przypominające poznańskie Świerczewo (małe, nadpsute chateńki, kominy nieczynnych fabryk, walące się płoty). Jak się potem okazało, dzielnia zwie się Zeleno Polje, ale w niczym zielonych pól nie przypomina... Dotarliśmy na miejsce, drzwi otworzyła moja nowa współlokatorka, Macy. Dom okazał się duży, z "salonem", kuchnią i 3 pokojami - jednym na dole, dwoma na górze. Wybrałam ten na dole, a wyglądał on początkowo tak:

Później usiedliśmy wszyscy przy piwie, żeby trochę pogadać i tu pojawiły się kolejne trudności - językowe. Otóż okazuje się, że w Osijek wszyscy nieźle mówią po angielsku, Macy mówi excellent, a ja mówię na poziomie B1. W czasach licealnych byłam zaawansowana, ale potem na studiach był absurdalny problem z lektoratem, na własną rękę niewiele w tym kierunku zrobiłam i wszystko ze łba tym sposobem wyleciało.
Pierwszą więc nockę spędziłam w stanie totalnego załamania z powodów następujących:
1. mieszkam w dziurze
2. w dodatku w najgorszej dzielnicy tej dziury
3. w domu urządzonym w stylu późny PRL, pełnym dewocjonaliów
4. moja współlokatorka jest z innego świata
5. prawdopodobnie mówię po angielsku najgorzej w całej Chorwacji
Zeleno Polje, śnieżyca i dom, jakich większość tu
Byłam pewna, że chcę się wynieść, wrócić do domu albo chociaż do Zagrzebia, a w najgorszym już razie, zmienić przynajmniej mieszkanie. Niestety, następnego dnia poznałam właścicielkę i jej matkę - obie radosne, serdeczne, uśmiechnięte i pełne dobrych chęci, żeby wszystkich jak najlepiej ugościć. Ach, a przy tym okazało się, że jednak one mówią po angielsku gorzej niż ja, bo nie znają ani słowa (na szczęście Macy zna chorwacki, więc była tłumaczem). Mogłam tylko kiwać głową, uśmiechać się i już wiedziałam, że klamka zapadła - będę musiała zostać w tym mieszkaniu do końca, one są zbyt kochane, nie mogę złamać im serca. Pozostało mi poddać się losowi, zrobić małe przemeblowanie (pościele pochowane do kolorowych, jak się okazało, tapczanów, lampki, świeczki, kwiatki, kolorowe chusty i zasłony, zdjęcia na szafkach) i zacząć się zaaklimatyzowywać, co łatwe wcale nie było, ponieważ...
CDN

3/12/2018

Polska -> Chorwacja. Zagrzeb vol.1

Do Chorwacji poleciałam 24 lutego. Poleciałam pierwszy raz w życiu. Tak, to może wydawać się dziwne, ale poleciałam pierwszy raz w życiu. I to mój drugi pobyt za granicą, poza Berlinem 3 razy. Dość późny start, ale przez 27 lat nie miałam możliwości, bo zawsze coś stawało na przeszkodzie - albo finanse albo sytuacja rodzinna. Może to wymówki, może nie, liczy się efekt - pierwszy wyjazd daleko i na długo. Leciał ze mną mój luby, może chciał zobaczyć Chorwację, a może upewnić się, że dam sobie radę.
Przed wyjazdem standardowe procedury: wypełnianie papierów, szukanie mieszkania (w czym tutejszy uniwerek bardzo pomógł i znalazł mi, nie bez przeszkód, osobny pokój, w kiepskiej lokalizacji, ale za to po kosztach), pakowanie, pożegnania.
Lecieliśmy ze stolicy, co dla mnie, jako osoby widzącej lotnisko pierwszy raz w życiu, było traumatyczne, bo warszawski Chopin to ogromny moloch i wszystko wydaje się skomplikowane. Ostatecznie się udało, a lot poza lądowaniem, przy którym prawie eksplodowały mi bębenki, był lekki i krótki.
Dotarliśmy do Zagrzebia, gdzie lotnisko ładne, małe i miłe. A później do naszego hostelu: Shappy na... Varsavskiej! Późno już było, więc poszwędaliśmy się po centrum i poszliśmy na piwo do jednej z knajp - do Vinyla. I już pierwszego wieczora zdziwiło nas kilka rzeczy: wszyscy wszędzie palą. Wyjątkiem są kawiarnie, w których jest zakaz palenia. Prawie wszędzie ludzie siedzą tłumnie i kurzą fajki, naturalnie i radośnie. A zaznaczyć warto, że tłumy siedzą w oparach dymu na każdym rogu ulicy - kawiarnie są co krok. Kolejna ciekawostka - mało kto pije piwo. Wszędzie wino i rakija. Do kawy, która jest tania a pyszna, obowiązkowo dostajesz szklankę wody. A obsługa kelnerska jest w każdej knajpie, nawet w mordowniach, których by się o to nie podejrzewało. Trzeba tylko wejść i usiąść i już ktoś podchodzi. Z interesujących drobnostek: nie ma żywych kwiatów. Podczas gdy w Polsce o tej porze roku w wazonach stoją goździki, narcyzy i hiacynty, w Chorwacji nawet doniczkowe kwiaty są sztuczne. A w niedzielę się nie pracuje! Nazajutrz chcieliśmy coś zjeść, co w Chorwacji okazało się skomplikowane podwójnie: po pierwsze, jesteśmy weganami, więc zawsze musimy się naszukać roślinnych opcji w knajpach, a po drugie, mimo, że wegańska knajpa Greenpoint niemal sąsiaduje z hostelem, nie mogliśmy z niej skorzystać. W niedzielę Chorwaci mają wolne i już.
Kawałek niedzieli został nam więc na spacerowanie po stolicy, co łatwe nie było przez wzgląd na śnieg, mróz i przenikliwy wiatr, ale słonko przygrzewało przyjemnie, więc co nieco udało się zobaczyć. I tak: w górę  miasta można wjechać kolejką
żeby później zobaczyć miasto z góry oraz góry w mieście
a także świeże cytrusy
życie religijne
kulturalne
i codzienne
Zagrzeb mroźny, słoneczny, europejski. Ceny bardzo polskie, sygnalizacji świetlnych, barierek i pasów dla pieszych jak na lekarstwo, nikt się tym nie przejmuje, ludzie chodzą, gdzie chcą, są wyluzowani i nie stawiają sobie barier(ek). Ale wreszcie stolicę trzeba było zostawić i ruszyć do Osijek, 4 godziny podróży autobusem. Na dworcu na pożegnanie wegańskie przekąski.