3/15/2018

wpadki #1

Zabawne sytuacje zdarzają się niemal codziennie. Bawią mnie tu głównie dwie sprawy: walka o przetrwanie i walka o zrozumienie. W pierwszym przypadku mam na myśli jedzenie. Że Bałkany są niewegańskie, wiedziałam już wcześniej. Mimo to, gdy zobaczyłam, że w mojej dzielnicy jest Lidl, robiłam sobie pewne nadzieje, choć nie takie, jak mój luby - spodziewał się znaleźć tam hummus i tofu. W Lidlu jednak ani hummusu, ani tofu ani żadnej wegańskiej pasty do chleba ani nawet cieciorki uświadczyć się nie da. Jest mleko sojowe, a to i tak luksus. Trochę lepiej jest w Kauflandzie - mają tofu. I to by było na tyle. Na szczęście przywiozłam z Polski swój blender, więc mogę robić pasty, obiady i nawet ciasta w domu. Moje współlokatorki patrzą na to dziwnie, ale do tego przywykłam już w Polsce. Podczas pierwszego tygodnia, kiedy nie byłam tu sama, wstukiwaliśmy w jedzeniową aplikację hasła takie jak weganizm, wegetarianizm, potem już tylko roślinne opcje, a na końcu kuchnię włoską, bo zawsze była szansa na jakiś makaron (jest w jednej restauracji na całym mieście). Na szczęście nawet do Osjeku dotarło wegaństwo - jest tu jedna jedyna wegańska knajpa, zwie się Vege Lege i jest czymś pomiędzy barem a fastfoodem, mają głównie burgery, tortille i tego typu rzeczy. I żadnych słodyczy poza naleśnikami. Ale są, więc przetrwam. Wprawdzie zamknięci w weekendy, ale przetrwam.

 Sprawy komplikuje też trochę nasza lodówka - mieszkamy w trójkę i mamy maleńką lodóweczkę, po małej półeczce dla każdej. Bez zamrażarki. Dopóki było zimno, trzymałyśmy część jedzenia na dworze, ale teraz...
Ahm, i zabawna też okazała się moja dizajnerska kreatywność - chcąc stworzyć sobie misę na owoce, sięgnęłam po coś takiego:

Luby uświadomił mnie, że to klosz od lampy.
Ahm, i tak długo nikt nie komentował mojego jedzenia, jak długo nie pojawili się sąsiedzi ze Słowacji. Tu już był szok, niedowierzanie i potrzeba długiego tłumaczenia. Im bliżej Polski, tym bardziej swojsko. Wszyscy inni, i Chorwaci i reszta erasmusów, do których informacja przeciekła, nie mają z tym problemu.

Walka o zrozumienie to oczywiście walka językowa. Niestety, obie moje współlokatorki spikają bardzo dobrze, a ja dukam i mylę czasy, a nawet rzeczowniki. Ostatnio jedna z nich zapytała, jak w Polsce wygląda recykling i czy tu też będziemy segregować, więc mówię, że pewnie, chętnie, ale niestety nie mamy kosza na organiczne... naczynia. Nie odpady, a naczynia. Ekhem. No i zdarza się też, że ktoś coś do mnie mówi, a ja - mimo, że raczej wszystko rozumiem - nie czaję, o co chodzi, więc blefuję i brnę w odpowiedź twierdzącą albo przeczącą. Udawało się do momentu, w którym Macy zapytała, czy mam gumę do żucia (usłyszałam coś o torbie; bo ona kurde aż za poprawnie mówi), powiedziałam, że nie, a ona na to, że przecież słyszała, jak mi stukały w kieszeni, gdy biegłam na tramwaj. Well...

Dość zabawne było też moje poszukiwanie roweru. Bo Osijek za duży, żeby chodzić piechotą, za mały, żeby ciągle tłuc się tramwajami. Więc na takim ichnim OLX-ie szukałam używanego roweru. Znalazłam jeden śliczny, biały, pomalowany w wiśnie i z biedronką na kierownicy. Mój ziomek zadzwonił do właściciela - ogłoszenie nieaktualne. Znalazłam kolejny, też z biedronką - ziomek zadzwonił - to za miastem, trzeba by autem po niego jechać. Więc w końcu kupiłam inny, droższy i bez biedronki. No ale koszyka nie miał. Okazało się jednak, że w Osijek jest Decathlon, gdzieś na obrzeżach miasta, w okolicach dworca autobusowego. Dojechałam więc rowerem na dworzec, pokrążyłam po okolicy Decathlonu nijak nie mogąc znaleźć, dwa razy wjechałam w jakiś tunel, którym dojechałam na polne drogi, wróciłam na dworzec, przypięłam rower (prawdopodobnie jako jedyna, tu nikt o to nie dba, ludzie sobie chyba trochę bardziej ufają) i wzięłam taxę. Bo tu bardzo tanie taksówki. Jechałam tą taxą pewnie maksymalnie 7 minut, weszłam do Decathlonu, znalazłam koszyki - były drogie i zbyt skomplikowane jak na mój blond rozum, zwłaszcza, że nie mogłam przymierzyć do rowera, bo przecież stał 3km dalej, na dworcu. Wyszłam, zadzwoniłam po kolejną taksówkę, jedziemy, facet pyta, o której mam autobus i czy się musimy spieszyć... Wysiadłam, odpięłam rower i odjechałam. Na dzień dzisiejszy mam już jednak koszyk i mogę kupować na targu świeże owoce bez konieczności wożenia ich na plecach.

Same więc sukcesy, ale okupione effortem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz