7/16/2019

volim Crne Gore!

Kolejny bałkański kraj odwiedzony! Równo miesiąc temu byłam w Czarnogórze, której kawałek pokazała mi Magda. Moja polska znajoma, którą poznałam w ubiegłym roku w Sarajewie. Czarnogórą cieszyłam się przez tydzień. Początkowo stolicą, Podgoricą. Niewielkie miasteczko, wszędzie można dojść pieszo, wszędzie kawiarnie, spokój, ale też chaos na ulicach i sporo śmieci...
Podgorica ma jednak swoje momenty, zwłaszcza, gdy oprowadza po niej ktoś, kto już ją trochę zna. Na przykład takie: uroczy zakątek do podziwiania zielono-błękitnej rzeki Moracy.
Albo stara część miasteczka z malowniczymi uliczkami i kwiecistymi ogrodami
Mi samej na pierwszy rzut oka (zanim Magda urządziła mi tour, co nastąpiło niemal od razu po przyjeździe z lotniska) udało się zauważyć właściwie tylko tyle, że miasteczko położone jest wśród gór
że nie znajdę tu chorwackiego ładu i że wszystko, co tu spotykam, przypomina mi miks serbsko-bośnicko-chorwacki. Rozbawiła mnie tutejsza sieć supermarketów - Franca...
Zabudowa Podgoricy jest zróżnicowana, acz dużą część zajmują osiedla postsocjalistycznych bloków. Na takim mieszkałam i ja!
Uznałyśmy, że jeden dzień w Podgoricy nam wystarczy (ostatecznie udało nam się wygospodarować dwa, przy czym ten drugi niemal w całości przesiedziałyśmy przy kawie i dziwnych rozmowach) i pojechałyśmy do Cetinje, małego miasteczka, niegdysiejszej stolicy Czarnogóry, kolebki ichniej kultury i religii. Tam udało nam się zobaczyć cerkiew na Ćipurze,
monaster cetinski
oraz sianokosy!
A z Cetinje stopem udałyśmy się do parku narodowego Lovćan, gdzie wdrapałyśmy się na masyw i podziwiałyśmy widoki.
Niestety bez zatoki kotorskiej, bo jakoś powietrza nam nie dopisała i wszystko było za mgłą. Ale nic to, i tak było pięknie!
Następna na naszej trasie była Budva, gdzie dotarłyśmy wieczorem i zatrzymałyśmy się na 3 dni, z czego pierwszy przeleżałyśmy na plaży, co - mimo smarowania się olejkami - okazało się zgubne dla naszej skóry.
Wieczór spędziłyśmy na starym mieście, opychając się pizzą, piwem i lemoniadą.
Kolejnego dnia odwlekałyśmy w nieskończoność wyjście z naszego mieszkania (zwłaszcza, że miało miły taras i ogród), ale wreszcie udałyśmy się do miasta, gdzie temperatura sięgała 41 stopni i po prostu nas mordowała. Późnym popołudniem dojechałyśmy na plażę w Jaz, ponoć najfajniejszą w okolicy, ale nam nie spodobała się w ogóle... Gwar, głośna muzyka, milion dzieci, zero spokoju. Z tego wszystkiego aż opłaciłyśmy leżaki, żeby móc cieszyć się odrobiną komfortu. I ostatecznie było nieźle, zwłaszcza wieczorem, gdy wszyscy już się zmyli :)
Następnego dnia, kiedy już się naodpoczywałyśmy, a skóra piekła nas mniej, pojechałyśmy nad Jezioro Szkoderskie, aby udać się w rejs jedną z takich łódek.
 Jezioro ma 8m głębokości, można spotkać w nim węże, pelikany i 20kilka gatunków kaczek oraz innego ptactwa.  Jest to największe bałkańskie jezioro, 2/3 należy do Czarnogóry, 1/3 jeziora leży już w Albanii. Rejs był - poza zachwycającymi widokami - przemiły: dawali pączki, poili winem i pozwolili pływać na środku jeziora!
Ostatnim naszym przystankiem było Sutomore, gdzie również udałyśmy się na plażing, już w dzień mojego powrotu. Ludzi jak na lekarstwo, plaża kamienista, ale cudna, z czystą wodą i licznymi atrakcjami typu kamienie i głazy, wokół których można było pływać i na które można było się wdrapywać.
A i sama miejscowość malownicza.
Wreszcie wróciłyśmy do Podgoricy, gdzie miałyśmy jakąś godzinę do mojego wyjazdu na lotnisko, więc udało nam się zgubić klucz do kuchni, w której paliło się już nasze jedzenie na patelni, a Magda utknęła w windzie pomiędzy piętrami. W końcu szczęśliwie (acz nieszczęśliwa!) wyjechałam. Ostatni rzut oka na Podgoricę i fruuuu
Co mogę powiedzieć o moich wrażeniach po miesiącu... Bardzo się cieszę, że pojechałam, że się dałam Magdzie namówić. Tu już było bardziej prawdziwie. Bałkańsko! Oczywiście, wybrzeże też turystyczne, ale nawet Budva nie była tak zatłoczona, jak chorwackie nadmorskie miejscowości. Tu duża część turystów to Rosjanie, mogą odwiedzać Czarnogórę bez wizy, jest też pokrewieństwo językowe i bliskość z Serbią, prorosyjską w pewnej mierze przecież. Do chaosu na ulicach można przywyknąć, podejrzewam zresztą, że odczuwam go tak silnie, bo mieszkałam w Osijeku, gdzie było to nie do pomyślenia. Bardzo za to nie podoba mi się kwestia braku ochrony środowiska. Prosty przykład: taksówkarz wiozący mnie na lotnisko, poczęstował mnie cukierkiem, sam siebie poczęstował też, po czym papierek wypierdzielił przez okno. To zupełnie normalne tam, śmieci walają się nad zieloną rzeką, reklamówki wiszą na drzewach... Magda chodząca na zakupy z własną siatką jest wyśmiewana, bo przecież te foliowe są za darmo, to dlaczego ona nie chce brać. I takie tam. Ach, i co zaskakujące - walutą w Czarnogórze jest euro! Choć kraj nie jest w unii i nieprędko zapewne będzie.
Ale podsumowując: było super! Podejrzewam, że gdybym wcześniej nie zakochała się w Chorwacji, to Czarnogóra miałaby szanse.

volim Hrvatske!

Można się było tego spodziewać: nie da się nie wracać na Bałkany. Myśmy z lubym wrócili w majówkę. Otworzyli niedawno połączenie Poznań-Zadar, więc wziuuuu... polecieliśmy. Pierwsze, co zrobiliśmy po znalezieniu się w mieście, to wizyta w Pekarze w poszukiwaniu burka (tudzież pity, spory trwają) z krumpirom. Bo tylko takie jemy. I takie zjedliśmy w kawiarni niedaleko mariny. Ach ta bałkańska kawa, tylko tam taka pyszna, tak podana.
 Zameldowaliśmy się w naszym apartamencie, z którego balkonu widać było morze, jednak tylko z tego powodu, że mieszkanie było na wzgórzu. Do samego morza trzeba było trochę iść. Albo jechać - mieliśmy też rowery. Pierwszy dzień daliśmy sobie na plażowanie: znaleźliśmy miłą kawiarnię nad morzem, przy promenadzie. Wielkie, drewniane fotele, idealne na opalanie się i czytanie książki. Woda czyściutka. I zimna jak diabli - 12 stopni! Ale nie odpuściłam i wlazłam. Trzeba się przecież wykąpać nad Adriatykiem. Kto wie, kiedy się nadarzy następna okazja...
Kolejnego dnia zrobiliśmy wycieczkę rowerową do Ninu. Tam kupiliśmy... ozdoby do ogrodu. Wypiliśmy kawę. I zjedliśmy obiad. W restauracji zasiedzieliśmy się długo, gdyż luby wypłacając pieniądze z bankomatu zablokował nam kartę. Ech. Wreszcie trafiliśmy nad rozlewisko.
Rozlegle, błotniste kałuże, ponoć o działaniu leczniczym. W jednej z nich spacerowały tysiące krabików! A generalnie sceneria dość postapokaliptyczna.
A później pogoda się rozkaprysiła. Zrobiło się zimno, mokro i niemiło. Włóczyliśmy się mimo to po starym mieście, jedliśmy burki, piliśmy kawę, przemierzaliśmy wąskie uliczki, siedzieliśmy nad morzem. Słyszeliśmy grające schody, widzieliśmy słynną instalację słoneczną, niestety nie podczas zachodu. A potem lało już jak z cebra, więc siedzieliśmy w domu z książkami, burkami i filmem. Apartament nasz raczej był przystosowany do innej pogody, więc momentalnie wszystko zrobiło się mokre. Mieliśmy wilgotne ciuchy, które chwilę wcześniej były suche i ciepłe. I tak już do końca wyjazdu. Podobnie spędziliśmy następny dzień.
I już trzeba było wyjeżdżać! Jechaliśmy przez Berlin, bo jesteśmy geniuszami i nie kupiliśmy biletów powrotnych, licząc na to, że w ciągu 5 dni przejedziemy całe Bałkany i wrócimy może jakoś inaczej. Zdarzały się też inne drobne katastrofy poza pogodą, blokadą karty, odklejoną podeszwą... Ale nic to, wyjazd życia to może nie był, ale był udany. Burki, kawa, język, kultura, roślinność, architektura, spacery promenadą, śniadania na balkonie z widokiem na Adriatyk. Cu-dow-nie. Byłam całkiem zachwycona.
Dlaczego to zatem nie był wyjazd życia? Pomijam pogodę. Nie lubię chorwackiego wybrzeża. No nie lubię. Mogę tam być, acz bez wielkiej przyjemności. Zachwyca mnie wszystko to, co wymieniłam, ale miejscowości, w których byłam (z czego najsilniej chyba właśnie Split i Zadar) wydają mi się tak nieautentyczne. Niebałkańskie. Nieprawdziwe. Zadar widzę bardziej jako scenografię niż jako prawdziwe miasto. Chciałabym tam kiedyś pojechać poza sezonem, zapewne byłoby sto razy fajniej. Od wiosny do jesieni wszystko dzieje się pod turystów, mieszkańcy się tam roztapiają, nie ma interakcji, nie ma proporcji. I prawdę mówiąc, aż mi głupio, że tam byłam, że byłam jednym z tych turystów, którym sprzedaje się burki i parzy się kawę, odwracając oczy od lokalnych problemów. Gentryfikacja turystyczna w najczystszej postaci. Nie lubię.