7/16/2019

volim Hrvatske!

Można się było tego spodziewać: nie da się nie wracać na Bałkany. Myśmy z lubym wrócili w majówkę. Otworzyli niedawno połączenie Poznań-Zadar, więc wziuuuu... polecieliśmy. Pierwsze, co zrobiliśmy po znalezieniu się w mieście, to wizyta w Pekarze w poszukiwaniu burka (tudzież pity, spory trwają) z krumpirom. Bo tylko takie jemy. I takie zjedliśmy w kawiarni niedaleko mariny. Ach ta bałkańska kawa, tylko tam taka pyszna, tak podana.
 Zameldowaliśmy się w naszym apartamencie, z którego balkonu widać było morze, jednak tylko z tego powodu, że mieszkanie było na wzgórzu. Do samego morza trzeba było trochę iść. Albo jechać - mieliśmy też rowery. Pierwszy dzień daliśmy sobie na plażowanie: znaleźliśmy miłą kawiarnię nad morzem, przy promenadzie. Wielkie, drewniane fotele, idealne na opalanie się i czytanie książki. Woda czyściutka. I zimna jak diabli - 12 stopni! Ale nie odpuściłam i wlazłam. Trzeba się przecież wykąpać nad Adriatykiem. Kto wie, kiedy się nadarzy następna okazja...
Kolejnego dnia zrobiliśmy wycieczkę rowerową do Ninu. Tam kupiliśmy... ozdoby do ogrodu. Wypiliśmy kawę. I zjedliśmy obiad. W restauracji zasiedzieliśmy się długo, gdyż luby wypłacając pieniądze z bankomatu zablokował nam kartę. Ech. Wreszcie trafiliśmy nad rozlewisko.
Rozlegle, błotniste kałuże, ponoć o działaniu leczniczym. W jednej z nich spacerowały tysiące krabików! A generalnie sceneria dość postapokaliptyczna.
A później pogoda się rozkaprysiła. Zrobiło się zimno, mokro i niemiło. Włóczyliśmy się mimo to po starym mieście, jedliśmy burki, piliśmy kawę, przemierzaliśmy wąskie uliczki, siedzieliśmy nad morzem. Słyszeliśmy grające schody, widzieliśmy słynną instalację słoneczną, niestety nie podczas zachodu. A potem lało już jak z cebra, więc siedzieliśmy w domu z książkami, burkami i filmem. Apartament nasz raczej był przystosowany do innej pogody, więc momentalnie wszystko zrobiło się mokre. Mieliśmy wilgotne ciuchy, które chwilę wcześniej były suche i ciepłe. I tak już do końca wyjazdu. Podobnie spędziliśmy następny dzień.
I już trzeba było wyjeżdżać! Jechaliśmy przez Berlin, bo jesteśmy geniuszami i nie kupiliśmy biletów powrotnych, licząc na to, że w ciągu 5 dni przejedziemy całe Bałkany i wrócimy może jakoś inaczej. Zdarzały się też inne drobne katastrofy poza pogodą, blokadą karty, odklejoną podeszwą... Ale nic to, wyjazd życia to może nie był, ale był udany. Burki, kawa, język, kultura, roślinność, architektura, spacery promenadą, śniadania na balkonie z widokiem na Adriatyk. Cu-dow-nie. Byłam całkiem zachwycona.
Dlaczego to zatem nie był wyjazd życia? Pomijam pogodę. Nie lubię chorwackiego wybrzeża. No nie lubię. Mogę tam być, acz bez wielkiej przyjemności. Zachwyca mnie wszystko to, co wymieniłam, ale miejscowości, w których byłam (z czego najsilniej chyba właśnie Split i Zadar) wydają mi się tak nieautentyczne. Niebałkańskie. Nieprawdziwe. Zadar widzę bardziej jako scenografię niż jako prawdziwe miasto. Chciałabym tam kiedyś pojechać poza sezonem, zapewne byłoby sto razy fajniej. Od wiosny do jesieni wszystko dzieje się pod turystów, mieszkańcy się tam roztapiają, nie ma interakcji, nie ma proporcji. I prawdę mówiąc, aż mi głupio, że tam byłam, że byłam jednym z tych turystów, którym sprzedaje się burki i parzy się kawę, odwracając oczy od lokalnych problemów. Gentryfikacja turystyczna w najczystszej postaci. Nie lubię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz