3/24/2018

miesięcznica

Miesiąc temu o tej porze powoli ruszałam na lotnisko, a wieczorem byłam już w Chorwacji. Wiem, że 30 dni to nie jest bardzo dużo, ale to mój rekord niebytności w Polszy, Poznaniu i w domu rzecz jasna też. Bardzo szybko minęło i mam poczucie, że zupełnie nie wykorzystałam tego czasu, choć przecież tyle się działo: Zagrzeb, Budapeszt, schronisko, welcome week, zajęcia na uczelni. Najbardziej zdruzgotana jestem tym, że przez miesiąc bycia tutaj nie napisałam 100 stron doktoratu. Prawdę mówiąc, nie napisałam nawet 10 (właśnie nad tym siedzę). I myślę, że to jest ten specyficzny czas, w którym już nie ma mnie w Polsce, a jeszcze nie ma mnie w Chorwacji. To nie jest jeszcze mój pokój, mój dom, moje miasto, moi znajomi - choć już teraz wiem, jak trudno będzie wyjechać za 3 miesiące. Ale w Polsce to już też nie jest mój pokój, moje miasto, moi znajomi. Polskie życie jest zawieszone, a to wciąż jeszcze jest zbyt nowe. Taki stan liminalny, jak w obrzędach przejścia. Nie wiem tylko, czy taki rytuał się liczy, skoro nie przechodzę do żadnego innego stanu, tylko po jakimś czasie wrócę do siebie. Może wrócę inna? Początkowo było niedowierzanie, każdego dnia wydawało mi się, że obudzę się w Poznaniu i pójdę na swoje zajęcia na swoją uczelnię i na obiad w swojej knajpie. Ale ten etap już minął. Zapewne niewiele osób na erasmusie analizuje swoją sytuację w ten sposób, ale ja jestem kulturoznawcą z zapędami filozoficznymi i wewnętrzny przymus, imperatyw (sic!), każe mi to robić ;) Ahm, i jeszcze czynnik towarzyski. Tu wszyscy nawiązujemy bardzo luźne relacje, wiemy, że za parę tygodni się rozstaniemy i zapewne nigdy więcej nie spotkamy. Nie zwierzamy się sobie z siebie, co najwyżej ze spraw bieżących. Nikt nie zarzuca kotwicy. A ludzie z Polski wydają się tacy dalecy, nawet najbliższa rodzina i przyjaciele. To specyficzne uczucie, bo będąc tam nie widujemy się czasem dłużej niż pół roku. A jednak inaczej się to odczuwa będąc tam, zajmując się swoimi codziennymi sprawami niż w oddaleniu 1000 kilometrów, kiedy właściwie nie ma żadnej stałej codzienności, wszystko płynne i na chwilę. Dziwne uczucie.
Mam dwoje przyjaciół, którzy często wyjeżdżają (w sensie osobno) i reprezentują przy tym zupełnie inne podejście do wyjazdów samych w sobie i do powrotów. Dla niego każdy wyjazd to pewnego rodzaju próba - sprawdza siebie samego i ludzi wokół. Weryfikuje, które relacje są naprawdę ważne, kto o nim pamięta, mimo, że go nie widuje. A kiedy wraca, sprawdza, na ile ten wyjazd zmienił jego i jego świat w pozytywny sposób. Najczęściej stawia i sobie i innym zbyt wysoką poprzeczkę, więc wyjazd bywa gorzki, a powrót prawie zawsze jest. A ona wyjeżdża po to, żeby oderwać się na chwilę od codzienności, nie zamierza niczego sprawdzać ani nikogo testować, ot, cieszy się wolnością od tego, jak jej życie zwykle wygląda. A kiedy wraca, nie komplikuje, zwyczajnie cieszy się z tego, że spotyka swoich przyjaciół i może znów zasnąć w swoim łóżku. Byłoby fajnie, gdyby każdy umiał patrzeć w ten sposób. I gdyby zawsze na kogoś czekał ktoś na lotnisku, na stacji czy choćby w domu, z herbatą.
Następne tak patetyczne refleksje dopiero za miesiąc, nie zrażajcie się! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz