5/29/2018

psychodela z Izraela || Plitvice

Kiedy minął mój miesiąc podróżowania i raptem na tydzień osiadłam w Osijek bez perspektywy żadnych kolejnych wojaży, poczułam, że jednak nie dam rady usiedzieć w miejscu, skoro to jedyna być może okazja w życiu, żeby pojeździć po Bałkanach. Jak na życzenie, okazało się, że jedna z moich ulubionych kapel ma wkrótce koncert w Zagrzebiu, więc wykombinowałam, że pojadę, zobaczę, a potem stamtąd ruszę do Plitvic. Plan idealny okazał się jednak nie do zrealizowania, bo pieniądze, beznadziejne połączenia, za dużo kilometrów. Więc odpuściłam, ale wtedy na dzień przed koncertem pojawił się w Osijek ten chłopak ze Slavonskiego Brodu, Polak. Poszliśmy na obiad, na kawę i jakoś tak się zgadaliśmy, że on ma auto, wolny czas, trochę jest znudzony i właściwie chętnie by pojechał. Więc w miniony piątek ruszyliśmy do Zagrzebia - mój czwarty raz w stolicy. Odwiedziliśmy Mirogoj,


muzeum sztuki naiwnej,
Ivan Rabuzin, Na bregovima - prasuma, 1960.

muzeum tortur,
w parku trafiliśmy na jakieś darmowe wydarzenie z jedzeniem, piwem i koncertami,
aż wreszcie wieczorem udaliśmy się na poszukiwania koncertu właściwego. Google wyprowadziło nas w maliny - pokazywało, że już jesteśmy w odpowiednim miejscu, ale trafiliśmy tylko na imprezę studencką w pierwszej kolejności, a potem na wesele. Wreszcie znaleźliśmy wąskie przejście gdzieś pośród krzaków i znaleźliśmy się na skłocie - czymś pomiędzy niegdysiejszym poznańskim OdZyskiem a Metalkovą z Lublany. Po godzinie oczekiwania przy tanim piwie spod lady, pojawił się support - Zagušljivi Dim. Bardzo zacna chorwacka psychodela.
A później gwóźdź programu - mój ukochany Ouzo Bazooka! Pochodzą z Izraela i też grają psychodelicznego rocka. Było super!
W hostelu zlądowaliśmy po 2 w nocy, a o 7 trzeba było wstać, bo mieliśmy poważne plany co do Plitvic. Niestety, zdecydował się dołączyć do nas drugi chłopak ze Slavonskiego Brodu, Turgay, który miał być w Zagrzebiu o 7, a był o 10... Zrobił się straszny kwas towarzyski i pod tym względem sobota była straszna, ale przecież nie będę o tym pisać. Na miejsce dotarliśmy później, musieliśmy obrać krótszą trasę, a potem strasznie się spieszyć do domu, ale to wszystko nie jest ważne, bo oto Plitvice: 

Plitvice to od 1949 roku narodowy park chorwacki, wpisany na listę UNESCO. Pierwszy rezerwat utworzono tu już w latach 20. Park liczy 296,85 km², a rocznie odwiedza go 950 tysięcy osób. Wejście nie jest tanie (150kn za bilet normalny - czyli około 90zł), ale to w zasadzie zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że trzeba go utrzymać w czystości i że bez opłat ludzie by go pewnie szybko zniszczyli. Oczywiście nawet tam nie obyło się bez ofiar podczas wojny...
Plitvice to kompleks 16 jezior, otoczonych lasami i wzgórzami. Są to jednak nie byle jakie jeziora - woda w nich ma nieprawdopodobny kolor, niekiedy turkusowy i jest tak czysta, że płynąc przez środek jeziora, można zobaczyć dno. Bardzo popularne są też wodospady - turyści koniecznie muszą sobie zrobić zdjęcie na ich tle, przez co w sezonie, zwłaszcza w weekendy, trzeba odstać swoje w kolejce, żeby ruszyć dalej ;) Jest tam jednak tak nieprawdopodobnie pięknie, że to nawet nie przeszkadza. 

Można spędzić tam cały dzień - dla turystów dostępnych jest kilka tras, na których przejście potrzeba od 2 do 8 godzin. My spędziliśmy tam 6 godzin i mimo tłoku, pośpiechu pod koniec i gęstej atmosfery, było cudnie. Plitvice są nieopisanie piękne, jak z bajki, jak z raju. Patrząc na to wszystko znów zaczyna się wierzyć w magię, jak w dzieciństwie, kiedy takie miejsca istniały w wyobraźni i było się pewnym, że gdzieś na świecie też na pewno są. Potem się dorastało i miejsca te trafiały gdzieś na antypody umysłu. Ale istnieją i są tak nieprawdopodobne, że dosłownie zapierają dech. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz