4/30/2018

powiew grozy

W przedostatni dzień pobytu Oli, wybrałyśmy się do Vukovaru. To niewielkie miasteczko położone blisko granicy z Serbią. Miejscowość ta została prawie kompletnie zniszczona w 1991 roku, mieszkańcy, którzy przeżyli musieli uciekać, tam też miała miejsce masakra szpitala oraz wywóz pacjentów i personelu do Ovcary, gdzie rok później znaleziono masowy grób ofiar.
Miasteczko teraz jest już odbudowane i wygląda całkiem nowocześnie

Ale znajduje się tu wiele pomników i ruin, które przypominają o wojnie



Zawędrowałyśmy do tutejszego muzeum, gdzie wojnie poświęcona była właściwie tylko jedna sala, ale za to świetnie pomyślana. Całe muzeum było ogromne, liczyło sobie 3 piętra, bardzo dużo sal i było kompletnie puste. A otwarte. Nie miałyśmy nawet jak kupić biletów. Snułyśmy się po wszystkich tych salach same, słuchając niepokojących dźwięków i melodii dobiegających z poszczególnych sal, oglądając dziwne eksponaty z wykopalisk (włącznie z kośćmi mamuta), spacerując po wielkich pustych przestrzeniach

oglądając zdjęcia i filmy z wojny. 




Wreszcie trafiłyśmy do sali pełnej manekinów ubranych w ludowe chorwackie stroje z XIX wieku. Pokój był ogromny, manekiny liczne, bez twarzy, a na końcu sali znajdowało się wyjście na taras. Wyszłyśmy więc - żar lał się z nieba, ulicami Vukovaru spacerowali ludzie. A my patrzyłyśmy na nich z 3ciego piętra wielkiego, pustego muzeum. Nagle zerwał się wiatr i drzwi na taras prawie się zatrzasnęły - w ostatniej chwili je przytrzymałyśmy. A klamkę miały tylko z drugiej strony. To przeważyło - postanowiłyśmy opuścić to miejsce jak z horroru.
Połaziłyśmy jeszcze trochę ulicami, ale Vukovar sam w sobie nie ma zbyt wiele do zaoferowania - ważne punkty, odnoszące się do 91 roku najczęściej, znajdują się na obrzeżach miasteczka, a nam po wypadzie do Serbii nie chciało się już przemierzać kolejnych kilometrów. Poszłyśmy więc na dworzec, ale autobus odjechał nam sprzed nosa. Złapałyśmy więc stopa. Oczywiście dziwny klimat zapoczątkowany chyba przez film, który dnia poprzedniego obejrzałyśmy ("Moje córki krowy"), a podtrzymany przez wizytę w opuszczonym szpitalu i w vukovarskim muzeum nie mógł się tak po prostu rozwiać. Do Osijek zawiózł nas mianowicie jakiś wydziarany koleżka, który na tylnych siedzeniach wiózł dziwne polityczne wlepki, słuchał na cały regulator chorwackiego rapu z nieszczególnie subtelnymi tekstami, prowadził jak szalony i nie odzywał się z wyjątkiem siarczystych obelg rzucanych pod adresem innych kierowców. Zachowałyśmy pokerowe twarze i na miękkich nogach wysiadłyśmy w Osijek, zapewne jeszcze przed tym autobusem, który nam zwiał.
Dużo wrażeń. I ta cholerna wojna. Biedne Bałkany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz