4/26/2018

weekend w Belgradzie

Weekend pod serbską flagą. Odwiedziła mnie znajoma z Polski i wspólnie udałyśmy się do Magdy, do Belgradu. Podróż przebiegła szybko, ale już na dworcu pan z informacji wyprowadził nas w maliny, bo wskazał złą drogę i szłyśmy 2 razy dłużej, ale za to jakże dopingowane! Tak się akurat złożyło, że przez Belgrad przebiegał tego dnia maraton, a my znalazłyśmy się na jego trasie. Ulice były więc zamknięte dla aut, szło się idealnie, grała muzyka, leciało konfetti. 

Belgrad przywitał nas upałem, cyrylicą i zapachem piekarń, a jakże. 

Pytałyśmy o drogę kilku Serbów, twierdzili, że mówią po angielsku, odpowiadali po serbsku, a najbardziej pomógł nam pan, który po angielsku rzekomo nie rozumiał. Takie śmiesznostki. W końcu dotarłyśmy na Trg Republika - główne miejsce spotkań w Belgradzie (pod koniem), a stamtąd do Magdy było już blisko.

Magda nakarmiła nas, napoiła i zabrała na wycieczkę po serbskiej stolicy. Była świetnym przewodnikiem, ani się nie nudziłyśmy, ani nie byłyśmy przeładowane wrażeniami. Może trochę słońcem, gwarem, hałasem, tłumem. Bo Belgrad bywa czasem przytłaczający.

Pierwszego dnia widziałyśmy kilka cerkwii, w tym jedną z największych na świecie cerkiew św. Sawy


Włóczyłyśmy się po Belgradzie, czasami przechodząc przez te same miejsca, ale i tak zupełnie nie mogłyśmy połapać się w topografii miasta - jest ogromne! Magda próbowała nas egzaminować z nazw ulic i placów, ale musiałyśmy ją rozczarować... Atmosfera Belgradu generalnie przypadła nam do gustu, acz miałyśmy problem z wytypowaniem, co jest w tym mieście takiego wyjątkowego, takiego belgradzkiego, co miałoby przyciągać. 

Magda oświeciła nas, że Belgrad (i generalnie Serbia) to bardzo prorosyjskie miejsca. To znaczy przede wszystkim antyzachodnie, a a skoro antyzachodnie, to prorosyjskie. I nie chodzi tylko o cyrylicę, ale o wiele innych czynników. Nacjonalistyczne napisy na murach oraz pamiątkowe koszulki z Putinem są na porządku dziennym. 
Nam najbardziej do gustu przypadła Skadarlija - ulica pełna uroczych knajpek, niegdysiejsze miejsce spotkań belgradzkiej Bohemy.


Wieczorem pędziłyśmy z butelką wina na Kalemegdan - ichnią twierdzę. Fortyfikacje jeszcze z czasów celtyckich to popularne miejsce spotkań. Nic dziwnego - z twierdzy rozciąga się piękny widok na Nowy Belgrad oraz na ujście Sawy do Dunaju. Przemiło się tam siedzi, pije wino i rozmawia.

W drodze powrotnej pośmiałyśmy się trochę z jednego "skandalicznego" pomnika - rzeźba jest naga i damy protestowały, więc przenoszono ją w te i nazad. Później znalazłyśmy się na jakiejś dziwnej imprezie w czyimś prywatnym mieszkaniu pomalowanym w lwy, dżunglę i nagie szamanki. Wypiłyśmy po jednej rakii i lulu. 
Nazajutrz odwiedziłyśmy Muzeum Etnograficzne. Broszury głosiły, że mają tam także Joana Miró, ale najwidoczniej nie ta filia. Niemniej jednak, warto było pójść. Obejrzałyśmy serbskie stroje z XIX wieku, poznałyśmy historię jednej serbskiej arystokratycznej rodziny mieszkającej później w Osijek, zobaczyłyśmy, jak wyglądały kiedyś bałkańskie chałupy.




Później, celem dalszego odchamiania się, odwiedziłyśmy Muzeum Tesli. 


Kolejka była spora, a muzeum małe, więc w środku tłok. Obejrzałyśmy animację na temat życia Tesli, przewodnik pokazał kilka eksperymentów, ale nie jest to nasze ulubione muzeum. Mamy kilka uwag: drogo, tłoczno, mało interaktywnie i nie było toalety ;) 
Później odwiedziłyśmy Zemun - dzielnicę Belgradu, niegdysiejszą celtycką osadę, pozostającą później pod panowaniem Austro-Węgier. Tam wdrapałyśmy się na wzgórze,obejrzałyśmy wieżę i panoramę miasta. 


Wróciłyśmy do centrum pieszo, próbując coś zjeść na jednej z barek unoszących się na Dunaju i przeżywając zmasowany atak komarów. Ostatni rzut oka na wieczorny Belgrad. 

Wycieczka nam się podobała, choć nie znalazłyśmy w stolicy Serbii nic, co sprawiałoby, że miałybyśmy ochotę wrócić, jeszcze coś zobaczyć albo po prostu pobyć w tym mieście. Odwiedzić jednak warto i zupełnie nie żałujemy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz