7/06/2018

road trip #2 - Sarajewo, Mostar, Međugorje

Sarajewo przywitało nas deszczem.
Mirek zlany potem próbował wjechać vanem na wzgórza pełne krętych ciasnych uliczek.
Zatrzymaliśmy się u Amry, u której spałam z Magdą naszej pierwszej nocy w Sarajewie, w kwietniu. Odzialiśmy się, w co mieliśmy najcieplejszego (a nie mieliśmy prawie nic) i złapawszy za parasole, ruszyliśmy na wieczorną przechadzkę po Sarajewie. To właśnie wtedy odkryliśmy burki z ziemniakiem ;)
Wieczorem rozgrzaliśmy się rakiją, którą Amra nam zostawiła i padliśmy do łóżek. Kolejnego dnia Sarajewo już nie płakało - niebo było czyste
za to Miljacka czerwona
Wypiliśmy rozgrzewające kawy i herbaty
a potem wędrowaliśmy po wzgórzach. Tak samo jak za pierwszym razem wstrząsały mną cmentarze. Tyle grobów, wszystkie z takimi samymi datami...
Znaleźliśmy później sarajewskie róże, a w dalszej kolejności sok z granatów oraz knajpę z wegańskim jedzeniem, już nie tak dobrym jak w Tuzli.
I ruszyliśmy dalej, do Mostaru. Droga z Sarajewa do Mostaru nas zachwyciła niesłychanie, Mirek jednak był przerażony - wąskie dróżki, jednopasmowe, podjazdy pod kątami ostrymi, mnóstwo zakrętów, a pod nami przepaść.
Ale warto było, bo widoki zapierały dech. Zrobiliśmy nawet postój, żeby popodziwiać majestatyczne dzikie bośniackie góry i przejrzyste jeziora. Coś wspaniałego! Nie sądziłam, że to kiedykolwiek powiem, ale Bośnia zachwyca mnie bardziej niż Bieszczady.
Przez te krajoznawcze wycieczki dotarliśmy do Mostaru dużo później niż planowaliśmy. Udaliśmy się na wieczorną przechadzkę do starego miasta w Mostarze - zabytkowej części pochodzącej z XVI wieku.
Pięknie było! Orientalny jest Mostar bardzo, niektórzy nazywają go bałkańskim Jerusalem.
Kolejnego dnia wstaliśmy wcześnie i nasze ostatnie godziny w Mostarze spędziliśmy również w starym mieście. Odwiedziłyśmy z Natalią meczet, a jako, że byłyśmy pierwszymi tego dnia gośćmi, mogłyśmy też wejść do minaretu. Wdrapywałyśmy się wąskimi krętymi schodami chyba z kwadrans, ale warto było, bo dzięki temu mogłyśmy z każdej strony obejrzeć panoramę Mostaru. Kto rano wstaje, temu Allah daje!
Byłyśmy też w muzeum ludobójstwa - Mostar też podczas wojny sporo ucierpiał, a na terenie całej Bośni znajdywały się liczne obozy koncentracyjne.
Zmierzając już powoli do wyjścia udało nam się zaobserwować skoczka skaczącego do lodowatej rzeki ze słynnego mostu w Mostarze
oraz załapać się na pyszną arbuzową shishę
Na sam koniec odwiedziliśmy restaurację Harmonia, z tarasu której roztacza się piękny widok,
a właściciel zatrudnia przedstawicieli wszystkich religii i kultur obecnych na terenie Bośni. A wiemy to wszystko, bo poprzedniego wieczora powiedział nam o tym Robert Makłowicz:
https://vod.tvp.pl/video/maklowicz-w-podrozy,bosnia-i-hercegowina-mostar,26554479
Następny na trasie był Split, ale postanowiliśmy zajechać jeszcze do Medugorje, zobaczyć na własne oczy, jak wygląda miejsce podawanego w wątpliwość objawienia.
No i cóż, całego Medugorje nie widzieliśmy, ale to, co widzieliśmy wyglądało strasznie. Na sam początek zamajaczył nam hotel Wojtyła.
Później setki stoisk z dewocjonaliami, zabawkami, jedzeniem i piwem, znowu dewocjonaliami, koszulkami chorwackiej reprezentacji, jedzeniem, kapeluszami, dewocjonaliami...
Dotarliśmy w pobliże kościoła, który - nie wiedzieć dlaczego - był zamknięty. Znaleźliśmy halę z kolejkami do spowiedzi jak do kas na dworcu kolejowym,
a potem kolejkę do wielkiego pomnika Jezusa, gdzie wierzący stali w ogromnej kolejce i każdy po kolei podchodził ze specjalną chusteczką i pomnik ów polerował. Mirek dostał spazmów i długo przeżywał to, co zobaczył, burząc się na komercję, na robienie z ludzi idiotów i na ośmieszanie Jezusa jakimiś dziwnymi zabiegami w stylu macanie chusteczką. Ida, 6-letnia córka Mirka i Natalii, ze wszystkich sił próbowała pojąć, dlaczego tatuś się tak zbulwersował:
- czyli jesteś zły, tatusiu, bo oni macali Jezuska?
Kolejny absurd spotkał nas na bośniacko-chorwackiej granicy. Pośrodku pięknych pól i łąk napotkaliśmy puste budki strażnicze i szlaban, odgradzjący oba kraje. Szlaban wyglądał na solidny i nie do sforsowania, ale był leciuteńki jak piórko, wystarczyło go podnieść. Żeńska część załogi optowała za tym, żeby w takim razie granicę przekroczyć właśnie w tym miejscu - skoro miałaby być nie do przekroczenia, nie zorganizowaliby tego przecież w ten sposób. Ale chłopcy wciąż wzburzeni przemysłem religijnym nie mieli nerwów na nielegalne przekraczanie granicy, więc odjechaliśmy stamtąd, w poszukiwaniu innego przejścia. A taka piękna w swej prostocie była to granica...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz