7/10/2018

road trip #4 - powrót

Powrót zaczęliśmy spontanicznie wiele godzin wcześniej niż planowaliśmy, bo skoro pogody nie było, a i tak wrócić trzeba? Zapakowaliśmy się
i ruszyliśmy na Zagrzeb. Jechaliśmy straaaaaaasznie długo, a po drodze napotykaliśmy sprzeczne informacje:

Po jakichś 6 godzinach w końcu udało nam się dotrzeć i zjeść nawet nie tyle obiad, ile kolację. Humory potem już trochę nam się poprawiły. Nasza najmłodsza towarzyszka znosiła wszystko w zasadzie najlepiej - dziecko idealne do podróżowania nawet na bardzo długie dystanse
ale nawet jej po jakimś czasie trochę zaczęło odbijać
nam, dorosłym, także
Wieczorem przejechaliśmy wreszcie przez Chorwację, wieczorem/nocą przez Węgry i wreszcie około 1 w nocy zrobiliśmy postój przy stacji benzynowej pod Bratysławą. Spało się mało wygodnie, toteż i niezbyt długo - po 5 się obudziliśmy i po kawie, herbacie, burkach oraz resztkach obiadowych z poprzedniego dnia ruszyliśmy dalej. Przez Słowację jechało się miło, przez Czechy jeszcze milej, ale koło południa dopadł nas kolejny kryzys, a nikt nie chciał spać, ażeby solidarnie dotrzymywać towarzystwa kierowcy. W efekcie z godziny na godzinę czuliśmy się wszyscy gorzej i gorzej - głodni, zmęczeni, obolali. Teraz już wiemy, że jazda 32h z raptem 4godzinną przerwą na drzemkę na parkingu to jednak jest hardkor, na który decydować się nie powinniśmy. Właściwie nie rozumiem, dlaczego nie zatrzymaliśmy się gdzieś na nocleg z łóżkami i prysznicami. Pewnie dlatego, żeby zminimalizować koszty, czas przejazdu, a przy okazji udowodnić sobie, że wciąż jesteśmy na tyle młodzi, że bez problemu zniesiemy takie podróże. Cóż, chyba jednak nie ma się co czarować. Ja tego powtarzać raczej nie chcę.
Wreszcie wjechaliśmy do Polski. Wiem, że wracaliśmy WSZYSCY i raczej z daleka, ale no cóż, ja chyba wracałam najbardziej, bo po 4 miesiącach, podczas których zdarzyło się tyle różnych rzeczy i w moim życiu chorwackim i w tym polskim, w którym mnie wtedy nie było. Przedziwnie było zobaczyć polskie napisy na bilbordach, usłyszeć polski język na stacji benzynowej i mówić w tym języku, powiedzieć 'dzień dobry' zamiast 'dobar dan' i 'dziękuję' zamiast 'hvala'. Z jednej więc strony dziwnie było niezmiernie, co nie znaczy, że obco. Z drugiej - nagle wszyscy znaleźliśmy się w Polsce, jak gdybyśmy byli co najwyżej na jakiejś weekendowej wycieczce nieopodal Poznania, a nie jak gdybyśmy wracali z 12-dniowego bałkańskiego tripa, a ja to nawet z 4-miesięcznego. Po prostu byliśmy znów wszyscy w Polsce, po staremu, jak gdyby nigdy nic się nie stało. A w Polsce zboża wysokie, jak w środku lata, choć pogoda jesienna, smutna, zimna i deszczowa.
Zatrzymaliśmy się we Wrocławiu, gdzie Mirek uciął sobie drzemkę, a ja mogłam tak po prostu najeść się mojego wytęsknionego hummusu - do wyboru na powierzchni kilometra kwadratowego mieliśmy ze 4 wegańskie knajpy, problemem stało się, nie to, że nie ma co zjeść i trzeba szukać, tylko to, że nagle jest taki wybór! I wszyscy wokół na ulicy rozumieli mnie i słyszeli, a ja ich, nawet mimowolnie. Zwłaszcza mimowolnie.
Podczas gdy Mirek spał, my siedzieliśmy chwilę na starym rynku. Zmierzając już do auta po wyznaczonym czasie na mirkową drzemkę, usłyszeliśmy tam muzykę. Kilkunastoosobowa grupa Cyganów - młodych, starych i nawet takich jeszcze całkiem małych - grała na przeróżnych instrumentach i z całych sił w płucach śpiewała wesołą acz przejmującą pieśń. To było takie bałkańskie. I takie ulotne. To była najpiękniejsza rzecz, jaka na mnie w Polsce czekała, a jakiej się nie spodziewałam. I wiedziałam, że trwa tylko chwilę, że za moment pójdziemy już dalej, a ja zapomnę tę pieśń. Pierwszej nocy w Polsce śnili mi się ci Cyganie i ich śpiew, ale rano już jej nie pamiętałam i nigdy już sobie nie przypomnę. To dobrze czy źle? A może bez znaczenia. Ten powrót jest ostatecznie tylko mój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz